Czy prezydentura może być czyimś przeznaczeniem? Czy można mieć prezydenckie geny? Nawet ojciec Johna Kennedy’ego uznał, że syn może być prezydentem dopiero, gdy zginął jego starszy brat Joe. A młody Bush? Bush senior dziś nazywa syna Quincy, czyli tak jak na drugie imię miał potomek prezydenta Johna Adamsa, jedyny syn prezydenta, który sam dostąpił tego zaszczytu. Ale piętnaście lat temu George Bush wzruszyłby ramionami, gdyby ktoś powiedział mu, że jego pierworodny może być amerykańskim przywódcą. Papie wystarczyłoby pewnie, gdyby junior przestał pić. Prezydentura? Jeśli już, to dla błyskotliwego drugiego syna Jeba.
Co innego Gore. Senator Gore, Gore senior, patrząc na syna zwykł mówić znajomym – tak. Al będzie kiedyś prezydentem. Gore junior nie myślał więc o prezydenturze jak o nieosiągalnym celu. Nie, myślał o niej jak o swym przeznaczeniu. Gdyby było inaczej, startowałby w wyborach prezydenckich już w wieku 39 lat? Każdy ruch, każdy krok, każde publicznie wypowiedziane słowo w czasie jego 24-letniej kariery w Waszyngtonie podporządkowane było myśli o Białym Domu. A teraz musi wyprowadzić się z Waszyngtonu.
„Czas na mnie” – kończył swe pożegnalne wystąpienie Gore. Co dalej? Sam uczciwie powiedział, że jeszcze nie wie. Cel pozostaje pewnie bez zmian, nie można przecież uciec od przeznaczenia. Cztery długie lata, powiedzmy nawet dwa i pół do trzech, bo przecież kampanię trzeba zacząć półtora roku przed wyborami – tak czy owak w polityce może być to cała era. A czy Gore w ogóle dostanie drugą szansę? Od 44 lat żaden demokrata, który poległ w wyborach, nie dostał od swojej partii okazji do rewanżu. Z drugiej strony żaden nie przegrał w taki sposób. Przegrał, choć kto wie, czy za chwilę nie okaże się, że nawet na Florydzie zdobył więcej głosów niż Bush.