Ze wzrastającym zdumieniem tuż przed prapremierą „Requiem dla gospodyni” czytałem w prasie zapowiedzi: jak na komendę w każdej pojawiało się skojarzenie z „Weselem”. Niekiedy rozbudowane w całe mistyczne sekwencje: „Wesele” – pisano – rozpoczęło XX wiek, a „Requiem” wieńczy stulecie. Tajemnica gremialności tych skojarzeń wkrótce się wydała: zostały one podsuflowane na konferencji prasowej w Narodowym. Aliści tylko niektórzy piszący mieli w gazetach dość miejsca, by zacytować wypowiedź samego autora. Wiesław Myśliwski oświadczał, iż słucha tych opinii z zaciekawieniem, niemniej sam nie miał był ambicji wpisywania się w tradycję Wyspiańskiego. Napisał skromną opowieść o tym, że umarł człowiek i wypadałoby go pożegnać, ale współcześni nie potrafią odnieść się w sposób właściwy ani do śmierci, ani do życia. Ot i wszystko.
Mało? Parę miesięcy temu w innym miejscu Polski byłem świadkiem podobnego podbijania bębenka. Autor skonstruował obyczajowy komediodramat o grupie ludzi pielgrzymujących po chrześcijańskich sanktuariach Europy. Teatr, który prapremierę realizował, wymógł na pisarzu dołączenie do pielgrzymów zwariowanej eksaktorki, cytującej na okrągło „Wesele”; miało to podnieść walory spektaklu i wpisać go we właściwy kontekst. W efekcie przydało mu tylko pretensjonalności i odwróciło uwagę od rzeczywistej zalety sztuki: celnych mikroobserwacji. W Narodowym, rzecz jasna, nikt Myśliwskiego do żadnych przeróbek nie zmuszał – niemniej trudno się uwolnić od podejrzeń, że nerwowe suflowanie sprawozdawcom paranteli literackich wynikło z dość podobnych przesłanek. Najwidoczniej uznano, że bezpieczniej będzie podeprzeć się arcydziełem, niż zwyczajnie zaufać realizowanemu utworowi bez podpórek.