Sam proces, który rozpoczął się w ubiegłym tygodniu, jest cudem ekwilibrystyki prawniczo-politycznej. Amerykański samolot linii PanAm, głównie z Amerykanami na pokładzie, leciał z Niemiec do USA, ale rozerwał się nad Szkocją, zabijając jeszcze 11 mieszkańców spokojnego miasteczka Lockerbie. Podejrzanymi są Libijczycy, którzy – według aktu oskarżenia – posłużyli się materiałem wybuchowym produkcji czeskiej, mechanizmem zegarowym zakupionym w Szwajcarii, bombę umieścili w walizce wysłanej z Malty, a walizka – bez pasażera i bez kontroli – trafiła na pokład samolotu podczas międzylądowania w Londynie. Dwóch podejrzanych Libijczyków, 48-letniego dziś Abdela Basseta Ali al-Megrabiego i 44-letniego Lamena Chalifa Fhimaha, oskarżyli prokuratorzy amerykańscy (samolot) i szkoccy (miejsce zbrodni), domagając się od Libii ich ekstradycji już w 1991 r.
Ale Libia tłumacząc, że nie ma zaufania do sprawiedliwości amerykańskiej ani brytyjskiej, odmówiła ekstradycji podejrzanych. Poszkodowani zaskarżyli Libię do Rady Bezpieczeństwa ONZ, która Tripolis obłożyła sankcjami (zakaz eksportu urządzeń naftowych i dostaw broni, zakaz lotów). Z kolei Libia powołała się na Konwencję Montrealską, która przewiduje sądzenie oskarżonych przez sąd ojczysty, na co trudno było przystać. Jeśli bowiem wskazani podejrzani działali na zlecenie władz, jak wobec tego same te władze miałyby ich karać?
Spory o sąd wlokły się przez prawie 8 lat. Pod naciskiem sankcji międzynarodowych i petycji rodzin ofiar zamachu wypracowano mozolny kompromis: na mocy układów międzyrządowych proces zaczął się w Holandii, nie zamieszanej w ten spór, jednak przed sędziami szkockimi, pod strażą 60 szkockich policjantów, według prawa szkockiego. Liczące dziesiątki stron szczegółowe układy dotyczą tylko dwóch oskarżonych, co z góry zakłada, że prokuratura ani sąd nie mają prawa niepokoić innych osób.