W debiutanckiej „Zagładzie” Piotr Szewc snuł opowieść o przedwojennym Zamościu, punktem wyjścia narracji czynił zbiór fotografii. Narrator patrzył na nieznane sobie zdjęcia i odtwarzał – a w istocie stwarzał – świat istniejący poza kadrem; wymyślał film, do którego te fotografie, jako stop-klatki, mogłyby należeć. W powieści najnowszej „Zmierzchy i poranki” jego metoda wydaje się odwrotna: oto dzień z prowincjonalnego życia, dzień składający się z normalnych czynności i potocznych zdarzeń, zamienia autor w znieruchomiałe obrazy. Przedstawia je tak, jakby wszystko – upał, senność, powtarzalność – prowadziło tu do zatrzymania, a równocześnie sugeruje, że znieruchomienie jest reakcją życia postawionego wobec pełni. Tam bowiem, gdzie doświadczamy mitycznej Całości, zastygamy w podziwie.
Pomiędzy pierwszą i drugą powieścią istnieją też różnice sygnalizowane przez tytuły: słowo „zagłada”, choć pozostawało zaledwie wskazanym kontekstem, a nie nazwanym czy opisanym zjawiskiem, nakazywało myśleć o Końcu, o gwałtownym zdarzeniu, które położyło kres przedstawianemu światu. Tytuł powieści drugiej naprowadza na myśl przeciwną: „zmierzchy i poranki” to przecież składniki rytmu, który nie ulega zmianie, nie znika, nie odchodzi wraz z ludźmi. Trwa, gdy oni przemijają, jest poręką niezmienności świata, cząstką cyklu natury, metaforą wieczności – składnikiem porządku przekraczającego życie ludzkie.
Zgoda na znieruchomienie
Mimo tak wyrazistych różnic jedno pozostaje dla obu powieści wspólne: zainteresowania eschatologiczne autora. Szewc przedstawia świat jakby wzięty w nawias wieczności. Ale kontekst spraw ostatecznych wyłania się nie z mrocznej strony Zagłady, lecz – paradoksalnie – od jasnej i pogodnej strony harmonii.