Piotr Szewc zadebiutował wysoko ocenioną, obficie omawianą, przełożoną na sześć języków powieścią „Zagłada” (1987 r.). Potem zamilkł. Opublikował jedynie wywiad-rzekę z Julianem Stryjkowskim „Ocalony na Wschodzie”. Lecz jeśli długa przerwa wynikała z tego, że opierał się presji szybkiego dopisania drugiej książki do świetnego debiutu, to dobrze. Bo „Zmierzchy i poranki” są dziełem pod każdym względem lepszym.
W debiutanckiej „Zagładzie” Piotr Szewc snuł opowieść o przedwojennym Zamościu, punktem wyjścia narracji czynił zbiór fotografii. Narrator patrzył na nieznane sobie zdjęcia i odtwarzał – a w istocie stwarzał – świat istniejący poza kadrem; wymyślał film, do którego te fotografie, jako stop-klatki, mogłyby należeć. W powieści najnowszej „Zmierzchy i poranki” jego metoda wydaje się odwrotna: oto dzień z prowincjonalnego życia, dzień składający się z normalnych czynności i potocznych zdarzeń, zamienia autor w znieruchomiałe obrazy.
Polityka
20.2000
(2245) z dnia 13.05.2000;
Kultura;
s. 62