W Polsce w 1989 r. ludzie z najlepszych czasów Solidarności, to znaczy Solidarności lat 1980–81, potem z Solidarności podziemnej, widzieli w lokalnym organizowaniu się ludzi zaprzeczenie praktyki komunistycznej, czyli autorytarnej. Z tej wizji wzięła się koncepcja przekazania samorządom dużej dozy uprawnień i odpowiedzialności. Ale niestety, nie poszły za tym pieniądze.
Pamiętam posiedzenia wielu komisji sejmowych, które rozdzielały kompetencje między zdecentralizowane władze administracyjne państwa, województwa czy samorządy. Kryterium było proste: to co ładnie brzmiało i było pełne ideałów, a nie wymagało pieniędzy lub powodowało straty, przekazywano samorządom. Miejsca, gdzie były konfitury, zajmował Sejm i administracja centralna. Po kilku latach, gdy idealizm rewolucyjny wyparował, okazało się, że samorząd, jak każda władza, przyciąga ludzi, którzy są zainteresowani władzą, a władzą są przede wszystkim zainteresowani ludzie, którzy mają interes do zrobienia. I szukają ku temu okazji.
Władza to jest przede wszystkim podział zasobów publicznych oraz podejmowanie decyzji na temat norm i reguł życia publicznego. Z wyjątkiem okresów wielkich przemian, władza przyciąga ludzi, którzy chcą na niej zyskać – materialnie, społecznie, prestiżowo – często złodziei lub psychopatów, ludzi niedojrzałych, rzadziej idealistów, którzy zazwyczaj są mniejszością. Na całym świecie selekcja ludzi pretendujących do władzy jest podobna.
U nas dość szybko okazało się, że niezależnie od koloru wyborczego władze samorządowe zaczynają realizować interesy przede wszystkim lokalnych establishmentów albo swoje własne. I tu pojawia się parę pytań dotyczących nie tylko Polski, ale w dzisiejszej Polsce bardzo widocznych: jak ma się samorząd i decentralizacja do demokracji, jak się ma samorząd, decentralizacja i demokracja do praw pojedynczych ludzi i interesów społecznych?