Gdyby słowo „korupcja”, odmieniane w Polsce na tysiące sposobów w ciągu ostatniej dekady, zamienić na pieniądze, już dawno bylibyśmy bogatym krajem. Bez przerwy jesteśmy bombardowani wiadomościami o dziwnych interesach robionych na styku świata polityki i biznesu. Tak zwana sprawa katowicka, o której teraz głośno, czy lubelska, opisywana przez „Politykę”, gdzie także doszło do odwołania wojewody – to niestety jedne z wielu. Ich powtarzalność tworzy wrażenie, że po uszy tkwimy w bagnie korupcji. Jego osuszanie nie jest jednak proste, gdyż nie tylko brakuje nam polityków z klasą. Problemem są błędy, jakie powstały przy wdrażaniu reformy samorządowej i administracyjnej oraz często naiwnie pojmowana demokracja w kraju na dorobku, jakim jest Polska.
W Polsce w 1989 r. ludzie z najlepszych czasów Solidarności, to znaczy Solidarności lat 1980–81, potem z Solidarności podziemnej, widzieli w lokalnym organizowaniu się ludzi zaprzeczenie praktyki komunistycznej, czyli autorytarnej. Z tej wizji wzięła się koncepcja przekazania samorządom dużej dozy uprawnień i odpowiedzialności. Ale niestety, nie poszły za tym pieniądze.
Pamiętam posiedzenia wielu komisji sejmowych, które rozdzielały kompetencje między zdecentralizowane władze administracyjne państwa, województwa czy samorządy.
Polityka
51.2000
(2276) z dnia 16.12.2000;
Kraj;
s. 26