Wszystko zaczęło się 11 października 2001 r. W tym dniu prezydent Aleksander Kwaśniewski uroczyście podpisał ustawę o podpisie elektronicznym. Zrobił to w tradycyjny sposób, czyli odręcznie, oraz – po raz pierwszy w historii – elektronicznie. Do komputerowego czytnika włożył kartę czipową ze swoim e-podpisem, wystukał kod PIN i wcisnął klawisz enter. Podobnie jak przy obsłudze bankomatu. Ale zamiast pieniędzy wyszedł podpis.
Oznaczało to – jak wyjaśniano – że do elektronicznej wersji dokumentu został dodany zaszyfrowany ciąg znaków będący odpowiednikiem podpisu odręcznego. Jego wyższość polega na tym, że w tym samym momencie niemożliwe stały się jakiekolwiek dopiski czy poprawki. Nie wchodziła też w rachubę możliwość skopiowania e-podpisu i przeniesienia do innego dokumentu. System komputerowy w techniczny sposób do tego nie dopuszcza.
E-podpis zawiera też specjalny certyfikat, który pozwala zweryfikować jego autentyczność. Certyfikaty wydają uprawnione do tego firmy, zarejestrowane w Narodowym Centrum Certyfikacji (prowadzonym przez NBP). Dzięki temu odbiorca dokumentu może upewnić się, że podpis został złożony przez właściwą osobę. Do podpisywania dokumentów urzędowych niezbędny jest e-podpis z certyfikatem kwalifikowanym, czyli – nie wdając się w techniczne szczegóły – zawierający jeszcze więcej zabezpieczeń.
Żegnaj Signet
W kartę e-podpisu, który zainaugurował w Polsce nową erę, wyposażyło prezydenta Centrum Certyfikacji Signet, należące do spółki TP Internet. Kilka tygodni temu Signet zakończyło swoją działalność. W ten sposób liczba polskich centrów certyfikacji e-podpisu skurczyła się do trzech. Jednym z powodów zakończenia działalności był brak zainteresowania usługami firmy. Po pięciu latach od podpisania ustawy, e-podpisem dysponuje nie więcej niż 20 tys.