Pierwsza rewolucja przyszła wraz z wolnym handlem. Najpierw powoli, nieśmiało prywatni właściciele wypożyczalni wideo i osiedlowych kiosków zaczęli otwierać je w soboty, a nawet w niedziele. Za nimi poszli właściciele większych sklepów, bo byli na dorobku. Potem wszystkich handlowców zaczęły przymuszać do pracy w sobotę i niedzielę superi hipermarkety. Dzisiaj zakupy, praktycznie wszystkiego, można zrobić nawet o północy – i przez siedem dni w tygodniu.
Drugą rewolucję przeprowadził prywatny biznes, który przestał patrzyć na zegarki i często pracuje dopóty, póki jest jeszcze coś do zrobienia (odsyłając pojęcie godzin nadliczbowych do lamusa). Tym bardziej że polski sektor prywatny tworzą w większości firmy małe, dwu-, trzyosobowe, z reguły rodzinne, gdzie do pracy wciąga się dzieci i krewnych. Gdy jest zamówienie i robotę trzeba wykonać szybko, pracuje się tam po godzinach, a nawet w sobotę i niedzielę. Do tego dochodzą częste wielogodzinne jazdy samochodem – w interesach i za towarem – oraz prawie całodobowa gotowość „pod komórką”. Tych małych przedsiębiorstw jest już ponad 2 mln, a ich liczba ciągle rośnie.
Czas i intensywność pracy zrewolucjonizowały też zagraniczne firmy zaprowadzając w swoich polskich filiach zachodni model funkcjonowania. Tutaj pracuje się od rana do wieczora, z przerwą na lunch. Obowiązujące tu standardy nie przewidują niekończących się prywatnych rozmówek telefonicznych, biurowych bibek, notorycznych spóźnień czy wyjść z pracy po zakupy. Zwyczaje te – ilustrowane hasłem umieszczonym w korytarzu jednej z agencji reklamowych: „W pracy pracuj” – przejmuje wiele rodzimych firm. Przestrzeganie tych zasad wspomagają zaś trudności ze znalezieniem posady, gdyż kolejka chętnych do pracy wydłuża się.