Tadeusz Różewicz ogłosił „Spaghetti i miecz” w 1964 r. Trzeba było odwagi – tej akurat gliwicko-wrocławskiemu poecie nigdy nie brakowało – by w czasie, gdy hekatomba wojenna wciąż była żywym bólem, bez znieczulenia obśmiać kombatanckie sentymenty, ale i upajanie się narodowymi przewagami, wieczną chęć pouczania „gorzej wybranych” nacji, ale i kultywowanie aż po absurd owej polskiej inności, wyjątkowości, niekończące się egzaltacje, mające za obiekt i nieśmiertelną dziewicę-bohater, i krajobraz leśno-polno-jagielloński... Bezlitosna komedia mieściła się świetnie w antybohaterszczyźnie obecnej wówczas i w kinie (polska szkoła filmowa), i w epice, i w dramacie. Miała szansę wywołać awanturę jak prowokacyjna „Śmierć porucznika” Sławomira Mrożka, demitologizująca legendę Reduty Ordona. Nie wywołała, gdyż, jak się zdaje, uznano ją po prostu za nieudaną; po jednokrotnym wystawieniu o sztuce zapomniano na blisko czterdzieści lat.
Wydobywając „Spaghetti i miecz” z niepamięci Kazimierz Kutz sięgnął po instrumentarium rzadko używane w naszym pięknoduchowskim teatrze: po forsowną, ciężką burleskę graniczącą ze slapstickiem. Nie miał oporów przed skarykaturowaniem do cna wbitych w stare mundury, zdziecinniałych dziadków-kombatantów plączących czyny, miejsca i osoby, acz z niezmiennym zapałem pozujących do albumu historii. Jerzy Kalina zaprojektował im syntetyczny matecznik ze zgrzebnymi stolikami na poczerniałych od brudu świetlicowych deskach, ale i z ustawionym centralnie bufetem, rozchylanym tryptykowo jak Ołtarz Mariacki. Quasi-sakralnego charakteru nabierała tu ceremonialna musztra złożonego en bloc z patetycznych póz pułkownika (Jerzy Nowak) tudzież jego podkomendnego (Jerzy Święch), któremu rozkazy więzły w starczym dyszkancie.