Pamiętam pierwsze moje zetknięcie z paryską „Kulturą”. Było to prawie dokładnie przed półwiekiem, a więc w ciemną noc stalinizmu. Nieżyjący już Andrzej Wróblewski, krytyk teatralny, dziennikarz, popularyzator historii, a równocześnie ojciec mojego szkolnego kolegi, który dziś jest w „Polityce” moim kolegą redakcyjnym, wręczył nam egzemplarz „Kultury” dodając, że jest to pismo redagowane przez mądrych ludzi. Mieliśmy wówczas po 15 lat i byliśmy na tyle zindoktrynowani, że wydawało się nam niemożliwe, by na emigracji pozostali mądrzy ludzie. Ale egzemplarz przeczytaliśmy i jedyne, co pamiętam, to że spodobał mi się język tekstów – pozbawiony wartościujących przymiotników i zrozumiały. Na tle ówczesnej krajowej publicystyki była to oaza wytchnienia.
Do czasu przedpaździernikowej odwilży mój kontakt z „Kulturą” był sporadyczny i przypadkowy, co oznacza, że nie śledziłem najważniejszych dyskusji programowych, które toczyły się wówczas na łamach pisma. W jakiejś mierze dotyczyły one przyszłości Polski, ale przede wszystkim przyszłości emigracji. Poglądy, których głoszenie w środowiskach emigracyjnych było aktem odwagi, jak choćby ten, że należy uznać powojenne granice Polski, wydawały mi się oczywiste.
W pierwszych latach istnienia założona w 1947 r. przez Jerzego Giedroycia „Kultura” oddziaływała przede wszystkim na środowiska emigracyjne. „Od 1944 roku – pisze Krzysztof Pomian w wydanej właśnie książce „W kręgu Giedroycia” – Giedroyc miał własny pogląd na przyszłość Polski. Nie oczekiwał rychło trzeciej wojny światowej. Nie uważał jej nawet za prawdopodobną. Nie uważał jej również za pożądaną. Był przekonany, że emigracja trwać będzie długie lata, może nawet dziesięciolecia.