Zdjęcie klęczącego kanclerza było w czasach PRL publikowane dość niechętnie. Jeśli już, to niemal jedynie w urzędowej wersji CAF: na pierwszym planie polski żołnierz kompanii honorowej, w tle – z pochyloną twarzą – niemiecki kanclerz. W niemieckich mediach publikowano inne ujęcie, z boku: samotna sylwetka mężczyzny klęczącego na wilgotnych od mżawki płytach chodnika. W końcu lat siedemdziesiątych peerelowska cenzura często kaleczyła zdjęcie Brandta (również w „Polityce”), obcinając je u dołu tak, by nie było widać nóg. Dla władz był to symbol niewygodny nie tylko ze względu na – po marcu 1968 r. – „niewłaściwy” pomnik, lecz również ze względu na psychiczny wstrząs, jaki wywoływał wśród wielu Polaków widok Niemca klęczącego w Warszawie.
Po szoku wojennym, po utracie Wilna i Lwowa i zajęciu niepewnych ziem zachodnich, po stalinizacji Polski i odcięciu kraju od Zachodu Polacy byli społeczeństwem zamkniętym, żywiącym głębokie urazy wobec sąsiadów i dręczonym kompleksem tymczasowości. Propaganda chętnie podsycała antyniemiecki kompleks mieszając neostalinowskie dogmaty ze starym endeckim stereotypem dziedzicznej wrogości polsko-niemieckiej.
I rzeczywiście, sąsiedztwo Polski i Niemiec było splotem słonecznym fundamentalnych napięć w Europie XX wieku. Na dobrą sprawę Niemcy przez cały wiek XX w dramatyczny sposób uczyły się Polski jako sąsiada, najpierw go ignorowały, potem chciały zeń uczynić swego wasala, następnie zniszczyć, a po II wojnie – długo godziły się z nowymi realiami. I zawsze probierzem była akceptacja polsko-niemieckiej granicy. Nie uznała jej republika weimarska, nie zaakceptowała jej III Rzesza także i w czasie polsko–niemieckiego flirtu w latach 1934–1938, zaś po 1945 r.