Francja, przekonana do niedawna, że choroba szalonych krów była i pozostanie paskudztwem importowanym zza kanału La Manche, obudziła się z ręką w talerzu. Jej narodowe pogłowie bydła też jest – okazuje się – nie najzdrowsze. Owszem, nieco ponad setka stwierdzonych tutaj przypadków zachorowań zwierząt to jeszcze nie epidemia, to nic w porównaniu z kilkunastoma tysiącami oficjalnie odnotowanymi w Anglii. To czterokrotnie mniej niż tylko na jednej brytyjskiej wyspie Man. Ale to już problem, przed którym nie ujdą ani zjadacze befsztyków, ani ich producenci i sprzedawcy. Ani nawet politycy. Zasada pozostaje bez zmian: jedno zwierzę zarażone – całe stado wybite, niezależnie jak byłoby liczne.
Paryski tygodnik „Le Nouvel Observateur” opatruje swe porady kulinarne podtytułem: „Co jeszcze możemy zjadać bez ryzyka”. Jest to bardzo nieprzyjemna lektura nie tyle dlatego, że odradza konsumpcję pewnych produktów, prędzej dlatego, że jest dość bałamutna. Tak tedy jeść nie należy zdecydowanie wołowiny z kością (w Polsce to często wkładka rosołowa, we Francji – kolosalne danie główne), gdyż kostne części potrawy miały kontakt z centralnym układem nerwowym zwierzęcia (szpik). Zaś choroba atakuje zwieńczenie tego układu, czyli mózg. Ten dla wielu Francuzów tradycyjnie symboliczny kawał mięcha nazywa się cote de beuf, z amerykańska – T-bone. Już się tego praktycznie nie sprzedaje, bo i rząd był przeciw. Nie należy jeść nadto hamburgerów, rozmaitych przetworów z puszek lub innych kiełbasek, ponieważ składniki tych potraw są trudno określane – tłumaczy tygodnik.
Tymczasem są one łatwe do określenia: wszelkie odpady z uboju, kopyta, flaki, skóry, oczy, cokolwiek tam jeszcze zostanie. Mówi o tym jasno, naturalnie – bez żadnych nazwisk, były kucharz szkolnej stołówki.