O co właściwie chodzi? W końcu jak świat światem wiadomo, że polityka jest związana z pieniędzmi, a władza – z rozdawaniem zausznikom przywilejów, latyfundiów, miejsc w radach nadzorczych i stanowisk. Tak było na Olimpie, w starożytności za Aleksandra Wielkiego, a u nas za Łokietka, tak było teraz w Niemczech za Helmuta. W końcu rządzący państwem musi mieć do dyspozycji sprawny aparat, lojalnych i oddanych sobie ludzi, w przeciwnym razie nie utrzyma się przy władzy nie tylko szesnaście lat, lecz nawet przez jedną kadencję. O co więc idzie, o te głupie dwa miliony marek niezaksięgowanych darowizn od zaprzyjaźnionych firm, które kanclerz trzymał w podręcznej kasie? Nie dla siebie przecież, ale dla dobra partii, której przewodniczył od ćwierć wieku, dla dobra kraju, którym kierował dłużej niż Bismarck.
Problemy są trzy. Jeden – w gruncie rzeczy najprostszy – to prawno-finansowy. CDU jako partia – z wyjątkiem lat siedemdziesiątych – „od zawsze” będąca w RFN u władzy, cieszyła się poparciem wielkiego kapitału. Niejeden z chadeckich polityków znajdował intratne stanowiska w przemyśle jako „ekspert” czy „doradca”, a nierzadko prawdziwi menedżerowie byli przyciągani do partii. To wszystko jest normalne i zgodne z prawem. Niezgodne z prawem było przekazywanie gotówki do dyspozycji Urzędu Kanclerskiego. To co Helmuta Kohla obciąża szczególnie, to wyraźna recydywa. Już na początku lat 80. jego nazwisko pojawiło się w związku z aferą Flicka – koncernu, który przekazywał partiom koalicyjnym pieniądze. Mimo starań CDU nie udało się wówczas przeforsować amnestii dla wykroczeń przeciwko ustawie o finansowaniu partii politycznych. Mimo to Urząd Kanclerski nadal przyjmował niezaksięgowane datki.
Tu zaczyna się problem drugi, poważniejszy.