W rok dwutysięczny Rosja wkroczyła z nowym lokatorem na Kremlu. To nie przypadek. Operacja przekazania władzy została przygotowana w najdrobniejszych szczegółach. Co najmniej kilka miesięcy temu. W sierpniu w Dagestanie widziałem, jak rozprawiano się z ludźmi Basajewa, który – tłumaczono wtedy – najechał ten kraj. Najechał, ale za zgodą Moskwy. Dwa miesiące później już w Czeczenii Basajew pokazywał mi dokument podpisany przez szefa dagestańskiego MSW. Jego wymowa – krótko mówiąc – sprowadzała się do zaproszenia go, by w islamskim Dagestanie umacniał islam. Gdy spróbował to zrobić, ci, którzy go zapraszali, podnieśli krzyk, że to agresja. Co to ma wspólnego z dymisją Jelcyna?
Dziś wydaje się oczywiste, że Moskwa potrzebowała pretekstu do wywołania na Kaukazie nowej wojny. Jak na zamówienie w rosyjskich miastach zaczęły wybuchać bomby. Kto je podkładał? Jak to kto? Oczywiście czeczeńscy terroryści. Ci sami, którzy chcieli „podbić” Dagestan.
To był pierwszy akt gry o Kreml. Naród to kupił. Zaczęło się polowanie na „czarnych”, jak nazywają w Moskwie przybyszów z Kaukazu. Kremlowscy stratedzy poszli za ciosem. Najpierw zapewniali, że chodzi wyłącznie o zniszczenie gniazd terrorystów. W październiku pojawiła się teoria „kordonu sanitarnego”. Miesiąc później – konieczność „wyzwolenia” niepokornej republiki. To akt drugi.
Podczas pierwszej wojny była w Rosji burza protestów. Telewizja co dzień pokazywała dramat mieszkańców Groznego i matek poległych rosyjskich żołnierzy. Dziś jest inaczej. W moskiewskich mediach o stratach własnych nie ma ani słowa. Wojnę popierają wszyscy, prawie wszyscy. Czekali na nią, a raczej na zwycięstwo. Jakiekolwiek. Byleby pozwoliło znów uwierzyć, że Rosja jest wielka i należy się z nią liczyć.