Już w pierwszej scenie twórcy dają nam do zrozumienia, jakie to będzie kino: szosą mknie ogromna ciężarówka, taka sama, jakie jeżdżą w amerykańskich filmach drogi, za kierownicą siedzi zaś Marek Kondrat, jeden z naszych czołowych aktorów-twardzieli. Śpieszy się, by zdążyć na urodziny swej córki, szesnastoletniej Marty, dla której jest ojcem i matką. Matki wychowujące w pojedynkę dzieci budzą głęboki podziw, ale ojciec obsadzony w tej roli – to w powszechnym odczuciu jeszcze większy wyczyn (niech się feministki nie obrażają), od razu więc zyskuje sympatię widowni. W dodatku jest to tzw. prawdziwy mężczyzna, który, jak się wkrótce dowiemy, był w przeszłości kierowcą rajdowym, co zresztą ma związek z jego obecnym położeniem życiowym. Bez zdradzania szczegółów, tego silnego mężczyznę gnębi mroczne wspomnienie z przeszłości, które nadaje mu pewien rys tragiczny.
Początek mamy zatem wprost z kina amerykańskiego, zaraz pojawia się jednak akcent rdzennie krajowy, kierowca pędzący tirem do domu trafia mianowicie na blokadę dróg zorganizowaną przez zbuntowaną gromadę chłopską. Negocjacje nie przynoszą skutku, pozostają kłopotliwe objazdy, a to znaczy, że świeczki na urodzinowym torcie nie zapalą się w terminie. Znający jako tako reguły kina akcji już teraz zaczynają się domyślać, że być może nie zapłoną nigdy. Ojciec też ma złe przeczucia, dzwoni zatem do córki, prosi, by nie wychodziła z domu przed jego powrotem. Gdyby posłuchała taty, nie byłoby nieszczęścia, a więc i filmu, niestety dzieci bywają nieposłuszne. Zwłaszcza dorastające córki.
Marta zostaje zgwałcona, a następnie porzucona na odludziu, prawdziwy cud, że przeżyła. Ale to nie koniec nieszczęść: w krytycznej chwili dziewczyna odkryła bowiem, iż jej prześladowcy zajmują się handlem narkotykami, teraz więc jest mocno niewygodnym świadkiem, którego zechcą się zapewne pozbyć i takie też próby zostają niebawem podjęte.