Ed Woodyard był zapewne jednym z pierwszych ludzi na świecie, którzy zarezerwowali miejsca na sylwestra 2000. Uczynił to w roku 1983, wynajmując pokój w nowojorskim hotelu Marriott Marquis, który wówczas dopiero się budował. Zapobiegliwość wydawała się uzasadniona. Z owego Marriotta można oglądać Times Square, na którym, biorąc pod uwagę, że Nowy Jork jest centrum świata, odbędzie się najważniejszy na świecie sylwester. No ale parę dni przed 31 grudnia 1999 r. nadal są wolne pokoje w Marriott Marquis. I nie tylko tam. Nowojorskie hotele na gwałt reklamują „specjalne” ceny. To miłe widzieć, że chciwość nie zawsze popłaca. Klapą okazały się przeróżne luksusowe wersje „najważniejszego sylwestra tysiąclecia”. Apartamencik za 26 tys. dolarów w Nowym Jorku? Nie ma chętnych. Sylwestrowy ślub i wesele w Las Vegas za jedyne 200 tys. dolarów? Również nikt się nie pisze.
Żeby było śmieszniej, wiele biur podróży notuje mniejsze obroty niż przed rokiem. I jak twierdzą eksperci przyczyną nie jest wcale strach przed komputerowym problemem roku 2000, ryzyko, że owszem, polecimy na egzotyczną wyspę, ale niekoniecznie wrócimy (w terminie), bo zwariują komputery na lotnisku, w samolocie czy gdziekolwiek. Nie, przyczyna zdaje się być inna. Histerię spektakularnego fetowania millenium nakręciły media i to one zdają się nią najbardziej podniecać. Dla 72 proc. Amerykanów to sylwester jak każdy inny, a nawet chyba zadziałała zasada przekory i więcej ludzi niż w poprzednich latach chce spędzić tę noc w domu, z najbliższymi, w wąskim gronie.
Przeliczyły się i gwiazdy. W Nowym Jorku trzeba było odwoływać „koncert tysiąclecia” z udziałem między innymi Stinga, Andrei Bocelliego i Arethy Franklin. Lud nie za bardzo chciał płacić ponad 2 tys. dolarów za przyjemność oglądania piosenkarzy, których na co dzień można posłuchać za sumę kilkudziesięciokrotnie niższą.