Nie jest to nic nowego w dziejach, co jakiś czas „endyzm” święci tryumfy. 700 lat przed Chrystusem Hezjod uważał, że już dawno przeminęły wieki złoty, srebrny, brązowy, a ludzkość znalazła się w wieku żelaza, w którym przemoc stanęła ponad prawem. Również Herodot i Tukidydes nie byli optymistami, a Horacy mówił wręcz o przekleństwie ciążącym nad Rzymem i radził Rzymianom przenieść się (tak jak dziś to czyni załoga „Enterprise” w amerykańskim serialu kosmicznym) na Wyspy Szczęśliwości za słupami Heraklesa (Gibraltar i Tanger), a więc niemal poza ówczesnym układem słonecznym.
Wizji upadku i apokalipsy zawsze też towarzyszyła wizja przyszłego zbawienia i raju na ziemi. Na 40 lat przed narodzinami Chrystusa Wergiliusz zapowiadał nadejście „najlepszych czasów”, których gwarantem miał być August. Jego rządy miały zapewnić polityczną nirwanę w basenie Morza Śródziemnego: koniec historii, trwaj chwilo, chwilo jesteś piękna. Pax Romana nie trwała jednak długo, ponieważ nie potrafiła rozwiązać problemu chrześcijaństwa pojawiającego się w rzymskim świecie, a poza nim – barbarzyńców. Żydzi, a za nimi chrześcijanie, wierzyli również w nadejście wybawcy, ale nie cesarz miał nim być, lecz mesjasz. Pierwsi chrześcijanie byli przekonani, że koniec świata i Sąd Ostateczny są tuż tuż i że zbawieni będą tylko ci, którzy pójdą za Chrystusem. Ale okres wyczekiwania się wydłużał. Już w Apokalipsie mowa jest o tysiącletnim okresie dobrobytu, który poprzedzi Sądny Dzień.
Nie było nim pierwsze tysiąclecie chrześcijaństwa, „wieki mroczne”, czas rozpadu Rzymu, wyniszczającego chaosu w czasie wędrówek ludów i utraty dużej części Europy na rzecz islamu.