Happy end jest uważany przez fachowców za obowiązującą regułę kina. Ale zaraz: wyłaniają tu się dwa pytania. Czy jego konieczność jest wystarczająco uzasadniona? Oraz: czy funkcjonuje on powszechnie – bowiem już jego sformułowanie po angielsku wskazuje, że wymóg ten wyłonił się w Hollywood i rzeczywiście jest przestrzegany w filmie amerykańskim, natomiast niekoniecznie w kinie Starego Świata, szczególnie w owym określanym jako Trzy A (artystyczne, autorskie, ambitne).
A przecież zasada happy endu uprawiana była także w Europie i to od dawna. Stanowi ona podstawę teatru klasycznego. Cyd Corneille’a zmuszony był, przez wówczas obowiązujący porządek feudalny, zabić ojca Szimeny w pojedynku, mimo że namiętnie ją kochał, a ona jego. Wydawałoby się, że ich przyszłość jest dla nich stracona na zawsze: można było ręce załamać. A jednak, na końcu odbył się ich radosny ślub! Mimo więc, że nieboszczycy padali, finał przynosił pocieszenie: „celem tragedii jest tryumf moralny”, orzekał Wolter, który sam napisał cały ich pakiet. Z tego też względu gardził on Szekspirem, pesymistycznym ponurakiem, który też, jego zdaniem, jako pisarz był barbarzyńcą.
„Hamlet” był dla Woltera wyczynem grafomanii. Przełożył on, dla przykładu, monolog „Być albo nie być”: „Mieszanina nadętego z ordynarnym. Budowa sztuki niedorzeczna: miejsce akcji zmienia się raz po raz, tak że słuchacz jest zgubiony; nie ma porządku w czasie, który zamiast rozwijać się w naszych oczach, dzieje się w coraz to innych terminach. Poloniusz, ojciec Ofelii, nie wiadomo po co wprowadzony i bez sensu zamordowany: budzi śmiech zamiast grozy. Obłęd Ofelii jest wariactwem groteskowym (folie burlesque). Grabarze mają być zabawni, ale są głupimi prostakami”.