Będziemy się odwoływać – usłyszeliśmy z ust premiera Jerzego Buzka, pytanego o reakcję rządu na strasburskie orzeczenie w sprawie „Baranowski przeciwko Polsce”. Prezes Rady Ministrów jest z wykształcenia chemikiem i trudno czynić mu zarzut, iż nie zna niuansów skomplikowanej procedury Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, a już szczególnie po jego niedawnej reorganizacji. Jednak ktoś z otoczenia premiera wiedzieć powinien, że wyroki w sprawach, które wstępnie rozpatrywała nieistniejąca już dziś komisja, są ostateczne. Pierwszy wniosek ze sprawy Baranowskiego jest więc taki, że każdy rząd, który troszczy się o coraz wyższy poziom kultury prawnej społeczeństwa, winien zacząć edukację od siebie.
Po drugie: ścigając się m.in. z Węgrami o to, kto pierwszy znajdzie się wśród cywilizowanych społeczeństw, w 1993 r. ratyfikowaliśmy Europejską Konwencję o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności. Wraz z protokołami ustala ona standardy m.in. dotyczące zatrzymania i aresztowania obywatela. Pozbawienie wolności może nastąpić wyjątkowo, na określony czas, decyzją władzy sądowej, od której można się odwołać. Do rozprawy zaś musi dojść w „rozsądnym terminie”. Ani ówczesny kpk, ani orzecznictwo Sądu Najwyższego, ani praktyka nie sprzyjały realizacji tych norm w Polsce w 1993 r. Wprawdzie podczas postępowania przygotowawczego nad prokuratorskimi decyzjami o tymczasowym aresztowaniu nadzór sprawował sąd, niemniej od stycznia do maja 1994 r., gdy Baranowski oczekiwał już na rozprawę, pozostawał w areszcie bez klarownej podstawy prawnej. Sąd bowiem (gdy oskarżony był już w jego dyspozycji) nie podjął osobnej decyzji w sprawie jego aresztowania, jak to nakazuje Konwencja.