W ostatniej scenie „Wujaszka Wani” na scenie Teatru Polskiego we Wrocławiu, kiedy długo milcząca Sonia gwałtownie wybiega za odjeżdżającym Astrowem, a potem wraca jak zbity pies i słychać dzwoneczki oddalającego się wozu – trudno odgonić rozczarowanie. Banał sytuacyjny, banał uczuciowy, zda się rażąco niegodny i autora, i inscenizatora, i teatru. A przecież tkwi zarówno w logice tekstu, jak i w konsekwentnie przyjętej poetyce spektaklu. Jaki więc popełniono błąd?
Dzisiejszy teatr ma kłopoty ze sferą emocjonalną. Z jednej strony usilnie dąży do tego, by spektakle były nasycone namiętnościami, by przemawiać do publiczności poprzez podwyższoną temperaturę konfliktów, nastroje i, jak się chętnie mówi, „klimaciki”. Z drugiej strony owe emocje nie mogą być ewokowane zbyt po prostu – ponieważ grozi wówczas ślizg w melodramat, od którego współczesna sztuka, owszem, nie stroni, ale bierze go w wyraźny cudzysłów. Trzeba więc zadbać o atrakcyjność spektaklu, rozkręcić kalejdoskop obrazków, użyć wideoklipowej techniki montażu, by rozbuchaną formą przykryć prostotę przedstawianych uczuć, ubożyznę towarzyszących im myśli.
Polityka
14.2000
(2239) z dnia 01.04.2000;
Kultura;
s. 42