Łatwo powiedzieć. Pamiętam roztrzęsioną panią prokurator, która kilka lat temu, gdy o zamachach na prawników jeszcze się nam nie śniło, oskarżała dwóch rzezimieszków.
Sąd ma wielkie oczy
– Nagle na salę rozpraw weszło kilkunastu ich kompanów – opowiadała. – Usiedli w pustych ławach dla publiczności. Na sam widok spociłam się ze strachu; cali byli w bliznach, tatuażach. Jeden z nich zaczął w ustach obracać żyletkę. Sędzia przewodnicząca to dostrzegła. Pod byle pretekstem zarządziła przerwę i wraz z ławnikami czmychnęła do pokoju narad. Policyjny konwój wyprowadził oskarżonych głównym wyjściem. – Ja zostałam sama z tą bandą... Na szczęście nie spanikowała. Wyszła pewnym krokiem celowo stukając obcasami. Toga przerzuconą przez rękę i torebka były jej „tarczą i mieczem”. – Ale lalka – usłyszała tylko.
Takie są, od pewnego czasu, realia życia sądowego: prokuratorzy, a więc często młode i atrakcyjne kobiety zostawione są samym sobie wśród grona oprychów, sądzonych z wolnej stopy lub kibicujących oskarżonym kolegom. Sędziowie chyłkiem opuszczają sale przed agresywną, niezadowoloną z wyroku publicznością, która bezkarnie wykrzykuje epitety. Policyjne konwoje z podsądnymi przeciskają się z trudem wąskimi korytarzami wśród oblegających ich gapiów, dziennikarzy, matek, żon i kochanek. Te rzucają się oskarżonym na szyje, podają paczki, zawiniątka.
Gdzie są woźni z dawnych lat
Sądy zawsze były teatrem ludzkich dramatów i namiętności, lecz do miejsc niebezpiecznych nie należały. Dawny, profesjonalny woźny znakomicie dyrygował ruchem, potrafił też wypatrzyć osobę niezrównoważoną psychicznie.