Właśnie skończyła się wojna. Młoda polska Żydówka o zjawiskowej urodzie opuszcza bezpieczną kryjówkę na Bracławszczyźnie. Nie wie jeszcze, że jej rodzice wprost z getta w Białymstoku trafili do Treblinki. Nie może wiedzieć, że jej samej przypadnie w udziale tytuł jednego z największych polskich językoznawców. Rychło Marii Renacie Mayenowej udaje się skupić wokół siebie grupę ambitnych adeptów nauki. Tylko młodzi mogli doczekać realizacji jej szaleńczego pomysłu. Bo w „Słowniku polszczyzny XVI wieku” było coś z szaleństwa.
„C” jak „chociaż”
Franciszek Pepłowski był wówczas świeżo upieczonym absolwentem polonistyki z kilkuletnim wojennym poślizgiem. Warszawa leżała jeszcze w gruzach, więc pomysł profesor Mayenowej realizować trzeba było siłami innych ośrodków. Wybór padł na Kraków, Poznań, Wrocław i Toruń. – „Słownik” to było idealne schronienie. Można było zajmować się nauką, ale bez politycznej presji – wspomina profesor Pepłowski, który w wir pracy rzucił się od spójników „choć”, „chociaż”.
Metodę powielaczową, zwaną też statystyczną, profesor Mayenowa przywiozła z Czechosłowacji. Była prosta: najpierw należało zebrać reprezentatywną literaturę z XVI w. W zbiorze „dzieł kanonicznych” umieszczono 271 pozycji. Mniejsze utwory trafiły doń w całości, z najobszerniejszych (Biblii, katechizmów i zbiorów kazań) 20 proc. – co piąta strona. Każdą fiszkę z fragmentem oryginału wydrukowano na woskowych matrycach w tylu egzemplarzach, ile słów miał zawarty na niej tekst. Później wystarczyło wszystkie karteczki poukładać w szufladach. Po 10 latach pracy nad fiszkami można było przystąpić do wydania pierwszego tomu.
– Uwierzyliśmy w metodę statystyczną – przyznaje profesor Pepłowski.