Konflikt cypryjski co jakiś czas powraca na pierwsze strony gazet. Tak jak ostatnio, kiedy Komisja Europejska, która – oceniając postępy Turcji w negocjacjach akcesyjnych – przypomniała, że Turcy obiecali otworzyć swe porty dla jednostek greckiej Republiki Cypru. I że muszą ją traktować tak jak wszystkie inne kraje Unii. Obiecali to przecież, nim rozpoczęli negocjacje z Unią.
Ta prosta z pozoru sprawa pokazuje, jak zawiły jest gąszcz problemów otaczających Cypr. Bo oto Turcja, skłonna – jak twierdzi – dotrzymać obietnicy, też stawia warunki, choć nie bardzo ma do tego prawo. Domaga się, by Unia w zamian nawiązała kontakty handlowe z tureckim Cyprem Północnym, a porty i lotniska Północy mogły przyjmować statki i samoloty z Europy. Słowem – kontakty za kontakty.
Samolotem, którym lecę ze Stambułu do Ercan, głównego lotniska tureckiej części wyspy, podróżuje spora grupa młodzieży. Okazuje się, że to członkowie zespołu folklorystycznego z Kyrenii, wracający z festiwalu w Serbii. – W Serbii? – dziwię się. – To pewnie macie tureckie paszporty.
Skoro, poza Turcją, nikt nie uznaje Cypru Północnego, żaden kraj nie wpuści podróżnego z paszportem północnocypryjskim. Problem ten do tej pory Turcja rozwiązywała wyposażając swych rodaków z Cypru w paszporty tureckie. W końcu ma wobec nich jakieś powinności, skoro powołała ich państwo do życia, patronuje mu i po części łoży na jego utrzymanie, wspierając jego budżet kwotą 150 mln dol. rocznie. Ale w odpowiedzi na moje pytanie Can, muzyk z zespołu, bez słowa wyciąga z torby dwa paszporty. Duży, błękitny – paszport Republiki Tureckiej Cypru Północnego (RTCP). Posługuje się nim we własnym kraju i w Turcji. I wiśniowy, unijny – paszport Republiki Cypru, na użytek reszty świata.