Nie chodzi tu o Oscara Wilde’a, George’a Bernarda Shawa czy nawet Samuela Becketta, którego rok właśnie obchodzimy. Aktu zajęcia polskiego teatru dokonało pokolenie trzydziestoparolatków, roczniki siedemdziesiąte.
Na dramatach młodych Irlandczyków, między innymi, nasi reżyserzy uczyli się, co to jest modny na Zachodzie trend – brutalizm. Grane w TR Warszawa i na kilku krajowych scenach „Howie i Rookie Lee” i „Made in China” Marka O’Rowe’a oraz „Disco Pigs” Endy Walsha, choć nieprzesadnie głębokie i odkrywcze, narobiły swego czasu sporo szumu w naszym teatralnym światku. Autorzy penetrowali środowiska młodych przestępców, pokazywali ciemne strony kapitalizmu, krytykowali konsumpcyjny styl życia. Robili to za pomocą języka popkultury, szpikując swoje teksty scenami bójek rodem z filmów walki i rynsztokowym słownictwem, co wtedy nad Wisłą robiło wrażenie. Dziś jednak, podobnie jak cały nurt, należą do historii teatru.
Inaczej rzecz ma się z kolejną parą autorów z tego pokolenia – Conorem McPhersonem (rocznik 1971) i Martinem McDonaghem (1970). Dzieli ich temperament, styl i tempo pisania, łączy zaś chęć robienia teatru popularnego, „dla ludzi” oraz to, że ich sztuki miała, ma bądź będzie miała w repertuarze większość polskich teatrów.
McPherson dorobił się nad Wisłą samozwańczego ambasadora. Aktor Krzysztof Majchrzak doprowadził do premiery (w warszawskim Teatrze Studio) większości sztuk tego autora, w każdej z nich zagrał, a ostatnią – „Światła miasta” – nawet współreżyserował. Wielkim sukcesem okazała się wystawiona w Studio przez Agnieszkę Lipiec-Wróblewską, a następnie przeniesiona do Teatru Telewizji „Tama”, dobra była też tutejsza „Dublińska kolęda”.