Film „Prymas” podzielił los podobnych w zamyśle przedsięwzięć: „Zabić księdza” Agnieszki Holland czy „Człowieka z żelaza” Andrzeja Wajdy. Teresa Kotlarczyk miała kilka możliwości. Mogła nakręcić film historyczny, polityczny lub moralny. Mogła zrobić paradokument. Mogła wreszcie pokusić się o dzieło zbierające w jeden fresk historię, politykę, ducha i moralność. Tak jak czynił to „Gandhi” Richarda Attenborough.
Film historyczny wymagał rzetelnej konfrontacji z materiałem dostępnym dziś wszystkim. Film polityczny narażał na zarzut spłaszczenia i wpisania się w doraźne spory klerykałów z antyklerykałami. Moralny byłby wart zachodu, ale wymagałby umiejętności pokazania, jak trudne i nieoczywiste były dylematy stające przed prymasem Wyszyńskim w różnych momentach jego posługi. Fresk wymagałby sprostania wszystkim tym trudnościom naraz i jeszcze gigantycznych funduszy oraz machiny produkcyjnej.
Kotlarczyk postanowiła zredukować temat do internowania kardynała przez władze PRL w 1953 r., a ściślej do pobytu Stefana Wyszyńskiego w Stoczku Warmińskim. W ten sposób uniknęła wyzwań i trudności wspomnianych wyżej. Ale zapłaciła artystyczną porażką. „Prymas” mógł być dramatem, stał się moralitetem. Siłę duchową ukazuje jako zarezerwowaną dla wybrańców. Filmowego prymasa można przede wszystkim podziwiać, trudno z nim się utożsamić.
Jakby czując, że samej monotonii życia uwięzionego nie starczy na film pełnometrażowy, autorzy wprowadzają wątek sobowtóra Wyszyńskiego, niejakiego Molendy. Ma on być tajną bronią reżimu komunistycznego przeciw Kościołowi. Ubecy szykują Molendę do odegrania Wyszyńskiego przed biskupami. Ma zrzec się władzy kościelnej i ogłosić, że do końca życia pragnie pozostać w klasztornym odosobnieniu.