Dorobek twórcy „Umarłej klasy” jest definitywnie zamknięty – bezpotomnie; jego ranga, niezwykłość, a także niepodrabialność nie ulegają wątpliwości. Kantor ma zapewnione miejsce w panteonie i nie przeszkodzi temu fakt, że jego sylwetka, nakreślona w notatkach najbliższych – i szalenie lojalnych! – współpracowników, ni diabła nie nadaje się do szkolnych czytanek.
W dzienniku braci Janickich Kantor jest potworem, tyranem równym – zachowując proporcje Cricotowej mikrospołeczności – największym samodzierżcom. Ludzi, z którymi pracuje, aktorów, administratorów, zespół techniczny, ma w gruncie rzeczy za coś w rodzaju tworzywa: lepi z nich to, co mu jest potrzebne, wyrzuca bez litości, gdy materiał zda się niezdatny. A niekiedy też wyżywa się na swym tworzywie – jak, nie przymierzając, poeta gniecie z pasją kartkę papieru z nieudanym wierszem. Owszem, od czasu do czasu potrafi się nawet wzruszyć, gdy któryś z jego niewolników wykona coś szczególnie pięknie. Na co dzień jednak traktuje ich przedmiotowo – jak treningowe worki; histeryczne awantury czynione kolejnym kozłom ofiarnym pobudzają go i nakręcają. Wie przy tym, co czyni; uspokoiwszy się, potrafi rzeczowo zakomunikować, iż „cechą jego twórczości jest między innymi takie a nie inne zachowanie i prosi, aby je tolerować”. Żąda całkowitego oddania: nie tyle nawet dyscypliny, co zgody na każdy, mniej lub bardziej egocentryczny kaprys. Bywa w owych zachciankach rozczulająco dziecinny; łatwo jednak rozczulać się z czytelniczego dystansu, trudniej byłoby brać te kaprysy na własnej skórze.
Tyrania Kantora zda się tak przepotężna, że automatycznie wywołuje podejrzenie wobec Janickich o chęć odreagowania upokorzeń, odegrania się po czasie. Ton zapisków stanowczo przeczy jednak takim supozycjom.