Maryśkę na wyjazd do Warszawy namówił jej chłopak, który ze Szklarskiej Poręby uciekł, bo w domu miał złe klimaty, a do tego stracił pracę w hucie szkła. Po jakimś czasie zadzwonił, żeby przyjeżdżała, bo Warszawa to przepustka do życia, roboty mnóstwo, on sam w ciągu dwóch miesięcy zdążył zmienić już cztery prace. Zaczął w myjni, ale rzucił to, gdy okazało się, że warszawiacy myją auta tylko w pogodne dni. Przez chwilę kręcił pizzę w Telepizzie, potem przerzucił się na magazyniera do MPiK-u, skąd wyleciał po tym, jak w domu zrobił imprezę i zaspał. W końcu zaczepił się przy malowaniu mieszkań, wynajął jakiś kąt na Woli i ściągnął Maryśkę, która już po paru dniach została barmanką w wietnamskiej restauracji. – Na początku były nerwy i zero kontaktu z Wietnamczykami – mówi. Potrawy, które nosiła: kaczka, królik, ryba, wyglądały identycznie, nie miała pojęcia co jest co, a kiedy pytała, ci z kuchni tylko patrzyli na nią zdziwionymi, czarnymi, wietnamskimi ślepiami, więc czasem podawała jak popadnie. Klienci reagowali spokojnie, dopiero kiedy przy restauracji powstał pub, zaczęły się schodzić prawdziwe czuby. Bluzgają, ćpają na maksa, czasem zwyczajnie boi się wyjść do nich zza baru, bo na zmianie jest sama i żadnej ochrony nie ma.
– Zawsze powtarzałam sobie: nigdy nie zamieszkam w wielkim mieście i nigdy nie będę kelnerką, śmieszne, co? – mówi Maryśka, która w Szklarskiej pracowała w hotelowej pralni za 600 zł i w knajpie na zmywaku za 500, tutaj z napiwkami bierze 1500, cztery razy więcej niż jej mama, która jest stróżem i dwa razy więcej niż ojciec, operator ładowarki.
Człowiek z blizną
Marcin i Gosia przyjechali ze Skarżyska dwa miesiące temu.