Przez 20 dni Australia skupia na sobie uwagę świata. Miliardy ludzi oglądają i słuchają codziennie relacji z aren sportowych, ale są tu również goście, których na co dzień niełatwo przecież ściągnąć do kraju leżącego na końcu świata. Przez trzy ostatnie dni poprzedzające igrzyska na lotnisku w Sydney lądowało dziennie blisko 1000 samolotów. Samych dziennikarzy akredytowało się ponad 16 tys. Nie ma w naszych czasach większych imprez. Stwarza to ogromną szansę na wykreowanie wizerunku nowoczesnego społeczeństwa otwartego na świat, zakochanego w sporcie, dumnego ze swojej tożsamości i dokonań. Ceremonia otwarcia XXVII Igrzysk Olimpijskich dobitnie pokazała, jak można taką szansę wykorzystać. Mała dziewczynka w towarzystwie aborygena poprowadziła widzów przez kolejne karty historii Australii. Całość spektaklu była fascynującą podróżą w czasie i przestrzeni.
Po ponad czterech godzinach ceremonii Australijka o aborygeńskich korzeniach, mistrzyni świata w biegu na 400 m Cathy Freeman stanęła ze zniczem u podnóża schodów prowadzących na koronę stadionu. I wtedy stało się coś, czego dotychczas nikt nie wymyślił, a przecież sposób zapalania znicza zawsze jest dla organizatorów igrzysk oczkiem w głowie. Cztery lata temu Amerykanie zaszokowali widzów, gdy znicz zapłonął od strzały wystrzelonej z łuku przez sportowca na wózku inwalidzkim. Tym razem pomysł był tyle prosty co genialny. Wodę i ogień, dwa przeciwne sobie żywioły, połączono w całość, co dało znakomity efekt. Cathy stojąc w wodnym kręgu pochyliła pochodnię i kiedy wydawało się, że ogień zgaśnie, stało się dokładnie odwrotnie. Wyłonił się płonący znicz, który w kaskadach wody, po specjalnej pochylni przetransportowany został na koronę stadionu. Była chwila, kiedy wtajemniczonym zadrżało serce. Mechanizm windujący znicz zaciął się i przez moment nie było wiadomo, czy wszystko się uda.