Wyborcza frekwencja jest dziś największą niewiadomą i ona w gruncie rzeczy zadecyduje, kto będzie rządził gminą. W poprzednich wyborach przy ponad 30-proc. frekwencji (do głosowania uprawnionych jest 600 tys. osób) do otrzymania mandatu w radzie samej gminy trzeba było zdobyć 2 tys. głosów. Przy 7 do 10 proc. frekwencji, a takiej się nie wyklucza, wystarczy 400, a w dzielnicy niecałe 100 osób. Komitety wyborcze nawet największych ugrupowań nie mówią już o budowie społeczeństwa obywatelskiego, o zaletach samorządu, martwią się głównie tym, czy przy urnach pojawi się choćby ich najwierniejszy elektorat. To on może bowiem rozstrzygnąć, kto będzie rządził w stołecznej gminie Centrum i kto stanie się swego rodzaju moralnym zwycięzcą konfliktu miedzy rządem a samorządem, między dawnymi koalicjantami, między całą skłóconą warszawską sferą polityczną. O tym aspekcie wyborów nie należy zapominać, gdyż konflikt nie został ostatecznie rozstrzygnięty.
W poprzednich wyborach w Centrum wygrała AWS tuż przed SLD. Teraz panuje powszechne przekonanie, że zwycięży Sojusz i że Jan Wieteska, wedle werdyktu NSA wybrany na burmistrza niezgodnie z prawem, triumfalnie wróci do gabinetu, z którego usuwał go komisarz. To przekonanie wynika z krajowych notowań SLD, a także z badań prowadzonych w samej stolicy, których wiarygodność jest jednak mocno ograniczona (na przykład 70 proc. ankietowanych w sierpniu deklarowało chęć uczestnictwa w wyborach, co nie zdarzyło się jeszcze w żadnych polskich elekcjach). Kandydaci nie bardzo wierzą w szczątkowe badania, a powołują się raczej na przykład na wyniki przedterminowych wyborów do Senatu, w których frekwencja nie przekroczyła nawet 10 proc. Nic więc dziwnego, że prezydent Warszawy Paweł Piskorski zachęca z niezliczonych plakatów: „To Warszawa potrzebuje twojego głosu”, a nie mówi wprost: „głosuj na Unię Wolności”.