Po 30 latach Hendrix i Joplin wciąż są dla wielu symbolami lepszego, bo spontanicznego okresu w kulturze popularnej. Zgoła inne praktyczne wnioski wysnuli z ich życia i śmierci współcześni gwiazdorzy rocka.
Na dobrą sprawę ich tragiczny koniec był dość banalny, a już z pewnością w duchu kończącej się dekady. Bo przecież lista ofiar narkotykowego i alkoholowego nałogu w latach 60. jest doprawdy długa. Dość przypomnieć Briana Epsteina, menedżera Beatlesów, który lubił łączyć mocne trunki z barbituranami czy Briana Jonesa, błyskotliwego gitarzystę Rolling Stonesów odnalezionego w basenie po przedawkowaniu używek. Nie było właściwie tygodnia, by media nie informowały o kolejnych aresztowaniach gwiazd rocka, a prawnicy nie mieli rąk pełnych roboty, by wybronić swoich niesfornych klientów.
Nie mogło być chyba inaczej, bowiem taka była wtedy atmosfera. Wystarczy przypomnieć zapomniany nieco film „Rainbow Bridge” nakręcony z udziałem Hendriksa na krótko przed jego śmiercią. Oto Jimi gra koncert na zboczu wulkanu Haleakala na Hawajach, w pobliżu Okultystycznego Centrum Tęczowego Mostu, jak określili swoją siedzibę tamtejsi hipisi. Później widzimy członków komuny plażowej przynoszących mu miejscową marihuanę. Ktoś pali haszysz, inni buszują w zbożu, popijając Electric Kool Aid, czyli poncz zmieszany z LSD.
„Rainbow Bridge” z pewnością nie jest arcydziełem, także wartość Hendriksowskich nagrań zarejestrowanych wtedy jest wątpliwa. Ale chaos zachowany na taśmie miał jedną zaletę: pokazuje dość wiernie stan młodych umysłów i obowiązujący styl życia. Bo też hipisowskie lata 60. to nie tylko – jak się naiwnie dziś uważa – paciorki, protesty przeciwko wojnie w Wietnamie i mieszczańskiemu kultowi pieniądza, kariery, uprawianemu przez „zgredów”, „wapniaków”.