Ostatnie dziesięciolecie przyniosło niezwykły renesans rynku antykwarycznego. Obrazy dawnych mistrzów osiągają na aukcjach zawrotne ceny. Niestety, w rywalizacji o względy kupujących sztuka współczesna pozostaje daleko w tyle. Nie przyjęło się traktować jej w kategoriach inwestycji na przyszłość. W społeczeństwie, w którym Jerzy Kossak jest jak malarski wzorzec z Sevres, rzadko kiedy na ścianie pragniemy mieć nowoczesność. Gromadzenie sztuki współczesnej nie stało się też – jak to jest na Zachodzie – symbolem prestiżu, dobrego gustu, wyrafinowania. Na palcach zliczyć można jej rodzimych rasowych kolekcjonerów. Nic więc dziwnego, że konkurencja o względy kupujących przybiera na sile.
Co ciekawe, najlepiej w nowej sytuacji radzą sobie wcale nie najwybitniejsi czy najbardziej utalentowani. Przypomnę, że Katarzyna Kozyra w czasach, gdy w mediach było już o niej bardzo głośno, utrzymywała się z renty inwalidzkiej, pomocy matki i dorywczych zleceń fotograficznych. Mirosław Bałka już jako pnący się w rankingach rzeźbiarz nie miał pieniędzy na materiał i często rozbierał jedną pracę, by móc zrobić z niej następną, zaś dorabiał malując domy.
Dziś bardziej od talentu liczy się zaradność. Świetnie radzą sobie ci, którzy doskonale wyczuwają koniunkturę i malują „pod gust” kupujących, gotowi z dnia na dzień zmienić styl i tematykę obrazów, jeżeli takie jest zapotrzebowanie. Także ci, którym uda się nawiązać przyjazne kontakty z firmami wyposażającymi wnętrza nowo otwieranych banków, hoteli, biur dużych firm. Maluje się wówczas na metry i na sztuki. Na przykład: dwadzieścia nastrojowych pejzaży w zielonkawej tonacji w rozmiarach 50x60 cm.