Gdy Putin zaczynał urlop, jeden z najnowszych rosyjskich atomowych okrętów podwodnych od dwóch dni z wyrwą w kadłubie leżał na dnie Morza Barentsa. Przyczyny utonięcia są nieznane. Albo sternik wynurzając okręt o wyporności 13 900 ton i długości 157 m nie utrzymał jego równowagi i uderzył dziobem o dno powodując eksplozję zbiorników ze sprężonym powietrzem, albo wybuchła głowica jednej z 26 torped w części dziobowej, albo też „Kursk” trafił na minę z czasów wojny lub nawet – co też nie wykluczone – został w czasie manewrów trafiony przez zagubioną torpedę.
Wypadki na morzu zdarzały się zawsze i zawsze się będą zdarzać. Każda katastrofa jest ludzką tragedią, ale w tym wypadku skandaliczny jest sposób, w jaki dowództwo rosyjskiej Floty Północnej – i sam prezydent – zachowywali się wobec własnego społeczeństwa i światowej opinii publicznej. Przez tydzień cały świat towarzyszył dramatowi rosyjskich marynarzy – nie mogąc pojąć dlaczego Rosja nie chce przyjąć pomocy z zewnątrz. Rosyjska elita władzy zachowała się jak w czasie zimnej wojny. Kręciła, zwlekała, kłamała.
Marynarka rosyjska – podobnie jak inne rodzaje broni – jest w fatalnym stanie technicznym. I nawet nie chodzi o to, że pod Murmańskiem – jak to pokazują stacje telewizyjne na całym świecie – rdzewieją zdemobilizowane okręty atomowe. Ostatecznie po zakończeniu zimnej wojny zredukowana została nie tylko rosyjska marynarka. Problem w tym, że Rosja dotychczas nie potrafi ani militarnie, ani mentalnie przestawić się na pokojową doktrynę wojenną. Admirałowie i marszałkowie mając ułamek dawnych środków i możliwości nadal chcą ćwiczyć dawne warianty wojny totalnej, urządzając efektowne manewry, które pochłaniają wszystkie zasoby techniczne, natomiast zaniedbują bezpieczeństwo załóg, poziom wyszkolenia i jakość życia personelu.