Rano kolejny dzień konferencji, a potem znów plac Czerwony. Ognisk co prawda już nie ma, ale plac i tak ogrodzony – zostało jeszcze osiem minut do zamknięcia Mauzoleum Lenina. Chichot historii. Chichot Wałęsy. – Chcę popatrzeć na Wodza Rewolucji – mówi bez ogródek były prezydent Polski. – Ja, jeden z tych, który pomógł obalić to, co on zbudował.
Wcale, jak się okazuje, nie jest to takie proste. Strażnicy spokoju Włodzimierza Iljicza nie potrafią zrozumieć, jak to możliwe, by prezydent, nawet były, mógł tu pojawić się tak po prostu – bez świty i ochroniarzy. Wreszcie możemy iść. Przez cały plac. Środkiem. I niemal biegiem – zostały cztery minuty. Oficer ochrony Wałęsy, jedyny, zostaje poza ogrodzeniem. Dlatego, że ma przy sobie broń. Lekki półmrok, na każdym zakręcie żołnierz, schody i cisza. Każdy, kto próbuje, nawet szeptem, się odezwać, karcony jest zniecierpliwionym „ciiiiiii”. Przesuwamy się powoli wokół katafalku. Wałęsa na chwilę przystaje na wprost Lenina. Patrzy mu ze skupieniem prosto w twarz. I wychodzi. Z wyraźną ulgą.
Z Mauzoleum niemal od razu jedziemy do rosyjskiego MSZ. Z Wałęsą chce się spotkać szef rosyjskiej dyplomacji Igor Iwanow. Ale tylko w bardzo małym gronie, bez świadków, bez kamer, bez dziennikarzy oczywiście. Wałęsa jest uparty: – Tylko ja i ambasador?! W życiu! Rosjanie wiją się niczym piskorze, zasłaniają niewielkimi rozmiarami saloniku Iwanowa, wreszcie godzą się na jeszcze jedną osobę. Pada na mnie. Mogę wejść, ale mikrofonu nie mogę nawet pokazać. Pozwalają za to notować.
Po krótkiej kurtuazyjnej rozmowie o pogodzie i Moskwie (– Piękną pogodę przywiózł nam pan z Polski, panie prezydencie – mówi Iwanow.