W Berlinie – Parada Miłości, w Łodzi – Parada Wolności. Nazwy tych wielkich imprez ściągających zewsząd tłumy młodych ludzi odsyłają do hipisowskiej utopii. Pierwszy rzut oka na kolorową gawiedź zdaje się potwierdzać takie skojarzenia. Zatracenie się w rytmie dobiegającym z głośników zwiastuje, że mamy do czynienia z całkowitym wyluzowaniem się i spontanicznością. A przecież znamieniem dawnej kontrkultury, obecnej dziś głównie w sferze mitu, była właśnie spontaniczność, którą młodzi przeciwstawiali sztywniactwu zgredów. Wolność przeciw konformizmowi. Szczerość przeciw załganiu. Miłość zamiast wojny.
Ale już drugi rzut oka studzi sentymentalne rozmarzenie podstarzałych dzieci-kwiatów. Tłum technofanów to jednak inna zbiorowość niż ta, którą latem 1967 r. w Golden Gate Park w San Francisco psychodeliczny rewolucjonista Timothy Leary wespół z poetą Allenem Ginsbergiem obdarowywał hostią bibułek z LSD. Bo tu i teraz nie chodzi o żadną ideologię, którą można by manifestować między innymi ekstatycznym tańcem i uprawianiem miłości w miejscach publicznych. Chodzi po prostu i wyłącznie o zabawę. Nie byle jaką jednak, tylko taką, która opanowuje w tobie wszystko. Całe ciało i całą duszę.
Taniec cyborgów
Bywalcy dyskotek techno dobrze wiedzą w czym rzecz. Dźwięk z głośników zgrywa się z metabolizmem. Niskie brzmienia wibrują już nie w uszach, ale w żołądku. Nakładane na siebie rytmy pozwalają na dowolną ekspresję taneczną, kiedy jednak przyjrzymy się tancerzom na techno-party, mamy wrażenie, że wszyscy są ze sobą zsynchronizowani jak cyborgi zaprogramowane wedle jednej sztancy. Dodatkowo podkreślają to błyski świateł stroboskopowych stwarzające iluzję fragmentaryzacji gestów, sztucznego ich zatrzymywania niczym w stop-klatce.