W krótkim odstępie Sąd Lustracyjny – w pierwszej instancji – ogłosił wyroki w sprawach dwóch byłych premierów z SLD: Józef Oleksy został uznany za kłamcę lustracyjnego, natomiast Włodzimierza Cimoszewicza sąd oczyścił z podejrzeń o współpracę ze służbami specjalnymi PRL. Zrozumiała skądinąd radość Włodzimierza Cimoszewicza musiała być przykra dla Józefa Oleksego, bo trudno wiarygodnie dyskredytować lustrację (Oleksy), jeśli kolega cieszy się, że pozwala ona oddalić krzywdzące pomówienia. Taka już jednak jest natura tego procesu, że każde orzeczenie sądu pogłębia moralny i polityczny zamęt wokół lustracji.
Jeśli wyrok w sprawie Oleksego ostoi się w apelacji, będzie to oznaczało zapewne koniec kariery politycznej byłego marszałka i premiera. Trzeba powiedzieć, że – w ludzkim sensie – Oleksy ma wyjątkowego pecha. Ani jego życiorys, ani postawa w różnych okresach najnowszej historii nie odbiegają od standardu zachowań byłych młodych działaczy PZPR, stanowiących później trzon SLD. A jednak to jemu przytrafiło się najpierw publiczne oskarżenie o szpiegostwo na rzecz Rosji, a teraz o zatajoną współpracę z wywiadem PRL. Sądzę zresztą, że gdyby nie „sprawa Olina”, Józefowi Oleksemu łatwiej byłoby napisać w oświadczeniu lustracyjnym, że był współpracownikiem wywiadu. Ba, dziś po dobrym wyniku wyborczym Andrzeja Olechowskiego, który złożył takie właśnie oświadczenie, wiadomo, że przyznanie się do współpracy już nie dyskredytuje polityka. Ale oświadczenie Oleksego złożone było w innych okolicznościach politycznych i psychologicznych (przed wyborami w 1997 r.); wybrał „pójście w zaparte”.
Hipokryzja stosowanej obecnie formy lustracji polega właśnie na tym, że bada jedynie prawdziwość prostego (nawet – prostackiego w swej formie) oświadczenia (był – nie był współpracownikiem), że prawo wspierane mętnymi dokumentami wybiera dość przypadkowe ofiary, staje się chaotycznym porachunkiem z ludzkimi sumieniami, produkując jednocześnie równie wątpliwe glejty czystości.