Debaty telewizyjne przypominały psychologiczny komediodramat w trzech odsłonach zatytułowany: „Al Gore poszukuje swojego Ja”. W akcie pierwszym, odbywającym się w Bostonie, wiceprezydent natarł na Busha od pierwszego gongu, zasypał go gradem liczb i oskarżył, że jego plan obniżki podatków jest prezentem dla bogaczy, który zdrenuje nadwyżkę budżetową i zmusi do redukcji świadczeń społecznych. Argumentował logicznie, precyzyjnie i dobitnie. Gubernator Teksasu był często bezsilny, nie potrafiąc odpowiedzieć na zarzuty inaczej niż frazesami w rodzaju „ufam ludziom, nie rządowi”.
Gore jednak przeszarżował – kamera bezlitośnie wychwyciła jego pogardliwe uśmieszki pod adresem rywala, słychać było głośne wzdychania – oznaki zniecierpliwienia – a agresywne ataki na program Busha wyglądały jak popisy prymusa w klasie usiłującego pognębić głupszych od niego kolegów. Komentatorzy i zwykli Amerykanie zgodnie ocenili, że demokratyczny kandydat objawił się jako dość antypatyczny arogant, którego w dodatku przyłapano na naciąganiu faktów. W sondażach Bush wysunął się na czoło.
Druga debata, w Winston-Salem, miała formę pogawędki przy stole, jak w telewizyjnych talk-show, tyle że zamiast o romansach i diecie-cud rozmawiano o polityce. Widzowie przecierali oczy ze zdumienia, ponieważ Gore przypominał tym razem nieśmiałego dżentelmena – co chwila potakiwał swojemu rywalowi – a momentami odgrywał rolę skruszonego grzesznika, przepraszając nawet za omyłki w swoich wypowiedziach z pierwszego spotkania. Na tle potulnego Gore’a Bush rozkwitł, mogąc do woli zaprezentować swoją ujmującą osobowość kolesia-równiachy, nie błyszczącego wiedzą i znajomością szczegółów, ale świetnie nawiązującego kontakt z ludźmi, i zdolnego do dowcipnej riposty.