Rok temu odniósł pan w Paryżu sukces z przedstawieniem „Lunatyków”. Krytyka uznała to za najważniejsze zagraniczne wydarzenie teatralne prezentowane na scenach francuskich w ubiegłym sezonie. Niedawno był pan w Paryżu po raz drugi, tym razem z „Braćmi Karamazow”, którymi zachwycili się wszyscy, z Peterem Brookiem włącznie. Co oni takiego ważnego widzą w pańskim teatrze?
Może widzą inaczej, jakby na nowo to, co im bliskie? Człowiek czuje się w swojej kulturze trochę jak w gorsecie, który w momencie kryzysu zaczyna męczyć i uwierać. Wtedy pojawia się potrzeba doświadczenia obcości i to działa odświeżająco. Może oba przedstawienia jak i obie powieści zawierają w sobie jakąś duchową egzotykę? „Lunatycy” bulwersują odmienną perspektywą spojrzenia. Myślę, że książka ta, zbyt trudna w okresie, kiedy się pojawiła, dopiero dziś staje się porażająco aktualna. Natomiast Dostojewski, nie mniej przenikliwie niż ludzie Zachodu, penetruje ludzką duszę. Wokół spektaklu pojawiły się gorące doznania. Widzowie chcieli ze mną porozmawiać, czekali na mnie w przejściach, zaczepiali. Najczęściej nie były to pochwały spektaklu, tylko łapczywe próby nawiązania rozmowy na przykład o Bogu, o drogach ludzkiego spełnienia czy śmierci.
W Polsce nie spotyka się pan z takimi reakcjami?
U nas nie prowadzi się takich rozmów. Zajmujemy się w środowisku teatralnym tym, czy przedstawienie jest dobre, czy złe, powierzchownym ocenianiem, kompletnie jałowym wartościowaniem. Istnieje klub koneserów kolekcjonujący dobre przedstawienia i w pewnym momencie już nie wiadomo, czy są to kamienie szlachetne, czy cukierki. Bardzo często w rozmowach z krytyką rozczarowuje mnie niedostrzeganie myślowej drogi i przeczuć jako materii wyjściowej tego wszystkiego, co spektakl chce wyrazić.