Zamysł spotkania był przejrzysty. W tysiąclecie rozszerzenia na wschód zachodniego chrześcijaństwa i uznania przez niemieckiego cesarza polskiego władcy za „przyjaciela i współpracownika Rzeszy” prezydenci państw starających się o wejście do Unii Europejskiej mieli w obecności prezydenta Niemiec, które powszechnie są postrzegane jako adwokat interesów tych państw, zademonstrować swą wspólną wolę europejską i wartości, do których się odwołują. Przypadek losowy zrządził, że „kraje wojciechowe” poprzez nieobecność Czech i Ukrainy zaprezentowały się takie, jakimi były tysiąc lat temu i jakimi są również i dziś: jako konstrukcja dopiero powstająca.
W Gnieźnie zabrakło głowy państwa, które – ze względu na swe centralne położenie oraz powszechnie szanowaną i podziwianą osobę prezydenta – było po 1989 r. predestynowane do odgrywania roli zwornika w trójkącie wyszehradzkim. Jednak Czechy w wyniku ciasno pojętego egoizmu interesów ekonomicznych, których reprezentantem był równie prowincjonalny co nadęty premier, wycofały się na dłuższy czas z aktywnej roli w Europie Środkowo-Wschodniej, pozbywając się Słowacji „jako obciążenia” i paraliżując ów trójkąt.
Nie przyjechał również do Gniezna prezydent państwa, które dopiero niespełna dziesięć lat temu uzyskało niepodległość i wciąż jeszcze nie znalazło swego miejsca między Wschodem i Zachodem. Choć Ukraina lata dziewięćdziesiąte przeszła łagodniej niż Rosja, to jednak nadal musi się przedzierać do świadomości zwłaszcza zachodniej Europy. Ukraina dopiero szuka swego miejsca i często korzysta z inicjatyw środkowoeuropejskich, którym patronują Niemcy, Polska czy Węgry, by zaistnieć jako partner zainteresowany jak najbliższym związaniem ze strukturami euroatlantyckimi. Również i ta nieobecność w Gnieźnie, choć także niezamierzona, miała posmak symbolu.