Rząd polski zdecydował się na promowanie płodności. Nie jest to łatwe zadanie i to z dwóch powodów. Po pierwsze, minister Religa oświadczył jakiś czas temu, że jego resort nie interesuje się seksem, lecz leczeniem chorób. Brak zainteresowania tego resortu seksem jest poważną przeszkodą w promowaniu płodności, bo te dwa zjawiska są ze sobą – jak dotąd – połączone. Resort zdrowia, zwłaszcza zaś specjalna komórka operacyjna pod przywództwem prof. Bogdana Chazana, stoją więc przed bardzo poważnym wyzwaniem: jak promować dzietność bez promowania seksu?
Po drugie, w czasach dzisiejszych, wbrew woli obecnego rządu, modna stała się nowoczesna antykoncepcja, która – jak pisze Giddens w ostatnio wydanej u nas książce o „Przemianach intymności” – demokratyzuje seks, wyzwala kobiety, a relację seksualną czyni „czystą”, czyli nieobciążoną prokreacją. Rząd zdaje się pośrednio uwzględniać to zjawisko, toteż zadaniem swoim uczynił promowanie płodności przez... antykoncepcję właśnie. Popierana bowiem przez władze naturalna antykoncepcja w niewielkim tylko stopniu przeszkadza prokreacji, a nawet mogłaby ją wzmocnić, gdyby nie fakt, że jej metody nieco odstręczają od samego seksu.
Płodność i władza
Zainteresowanie władzy płodnością nie jest w historii niczym nowym. Już Solon w swoich reformach zaproponował karę atimii (czyli pozbawienia czci i praw) wobec każdego obywatela, który skończywszy 35 lat nie posiadał dzieci. Kary nie obejmowały kobiet, bo nie były one w ogóle przedmiotem prawa. Spartanie również nakładali na swoich obywateli obowiązek prokreacji i traktowali to jako wymóg polityczny. Państwo wojowników musiało mieć stale nowych rekrutów. Konieczność kontrolowania dzietności obywateli uzasadniali w swych utopiach Platon i Morus, czyniąc problem rozrodczości ważnym przedmiotem politycznych decyzji, a nawet stanowisk.