Tuż przed ogłoszeniem nowelizacji ustawy lustracyjnej z mediów popłynęła kolejna fala oskarżeń o współpracę ze specsłużbami PRL. Po adwokatach, naukowcach i księżach rewelacje dotyczyły tym razem grupy starszych dziennikarzy. Nie sposób ocenić zasadności zarzutów, ale bezpardonowość ataku, zwłaszcza w programie TVP „Misja specjalna”, gdzie obwinianym nie dano nawet możliwości przedstawienia swego stanowiska – oburzyła także generalnie prolustracyjne dotąd środowiskowe ciała: Radę Etyki Mediów czy Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. Zaniepokoił się obecny rzecznik praw obywatelskich.
W drastyczny sposób zasadne stało się pytanie: czy w takim zamieszaniu posądzani – jeśli uważają się za pomówionych – są w stanie skutecznie bronić swego dobrego imienia? Bo jeśli nie, źle to świadczy o systemie prawnym państwa.
Formalnie sytuacja jest niby prosta. Choć Sejm uchwalił, a prezydent podpisał ustawę „o ujawnianiu informacji o dokumentach organów bezpieczeństwa państwa z lat 1944–1990 oraz treści tych dokumentów”, to wejdzie ona w życie dopiero trzy miesiące od dnia ogłoszenia, czyli w końcu lutego 2007 r. Tym samym wciąż obowiązują dotychczasowe reguły lustracji.
Sęk w tym, że Lech Kaczyński, sygnując w świetle telewizyjnych kamer ułomną regulację, zapewnił, iż najpóźniej w ciągu trzech tygodni przedstawi propozycje poprawienia tych jej rozwiązań, które budzą także jego „zasadniczy sprzeciw”. Sugerował, że parlament powinien zaakceptować te poprawki jeszcze w okresie vacatio legis, a więc nim wątpliwe przepisy zaczną być stosowane. Ba, zagroził nawet, że jeśli posłowie nie zgodzą się z jego sugestiami, skieruje wniosek o zbadanie spornej ustawy przez Trybunał Konstytucyjny.
Oczywiście deklaracje te z prawnego punktu widzenia nie były dla nikogo wiążące.