Czytając „Zęby” Joanny Wilengowskiej (1971), ma się nieodparte wrażenie, że autorka próbuje wywieść nas w pole. Nie jest to miłe uczucie, ale w końcu czy czytelnikom może być łatwo? Tak czy inaczej, to najbardziej zawiła spośród wszystkich powieści trzydziestolatków. Jak sądzę, czytelnika wciągnie historia młodej kobiety, której nie wypadły mleczne zęby... Wilengowska odwołuje się do znanych dzieciom mitów o mleczakach rosnących w doniczkach i Wróżkach-Zębuszkach, ale nade wszystko bardzo przyzwoicie opowiada o Olsztynie lat dwutysięcznych i jego aktualnie bezrobotnej mieszkance Marcie, która z kpiąco-ironiczną swobodą wyrusza na poszukiwanie funduszy na implanty. Autorka proponuje nie tylko przegląd ofert przychodni dentystycznych. Naśmiewa się z plebejuszostwa i nowobogackich, porównuje usługi państwowe i prywatne w gabinetach lekarskich. Marta z radością przyjmuje żywot nauczycielki, a później bezrobocie i dorywczą pracę w Empiku, za nic mając biedę i brak perspektyw. Jej perspektywą jest opowieść, kpiąca i odrobinę złośliwa, radosna i wyzwalająca.
Druga książka Wilengowskiej (pisarka zadebiutowała „Japońską wioską” w 1999 r.) to pochwała opowiadania nie tylko jako wypełniacza czasu, ale także terapii i szkoły dowcipu. Autorka terminowała tu u najlepszych, m.in. u samego Gombrowicza. „Zęby” to, w jakimś sensie, również proza pokoleniowa. Mleczaki u dorosłej kobiety są kapitalną metaforą niedojrzałości dzisiejszych trzydziestolatków, z których nie wszyscy, którzy nie mają pracy, drą szaty i leją łzy. Wilengowska pisze nie tylko o ich niezaradności, ale też o lekkim duchu, śmieje się z tych na siłę robiących karierę i błogosławi trzpiotom i utracjuszom. „Zęby” to może niekoniecznie „spowiedź na fotelu dentystycznym” (na którym bohaterka zwariowałaby prędzej, niż opowiedziała swoje 184 strony), ale na pewno najpogodniejsza pochwała nicnierobienia w młodej literaturze ostatnich lat.