Kiedy budowano hotel Forum w Warszawie (w miejscu, w którym mieściła się wcześniej redakcja „Polityki”), a było to w latach 70. minionego stulecia, w ogrodzeniu terenu zrobiono przerwę i ustawiono pomost, żeby wszyscy mogli zobaczyć, jak pracują sprowadzeni zza morza Szwedzi. I wszyscy byli zdziwieni, że Szwedów prawie nie widać, a mury hotelu pną się szybko do góry. Dziś Szwedzi podziwiają pracę Polaków, której też prawie nie widać, a tysiące remontowanych willi i mieszkań unowocześnia się i gruntownie zmienia wystrój.
W Szwecji trwa właśnie zmiana pokoleń. Ci, którzy budowali powojenny dobrobyt, przenoszą się do domów spokojnej starości lub odlatują na południe, gdzie cieplej i taniej. Na ich miejsce wkraczają młodsi, którzy mają mniej pieniędzy, lecz znacznie większe wymagania. Im nie wystarczy żeliwna wanna czy garderoba z IKEA. Toteż na willowych przedmieściach słychać nieustannie stukanie młotków i warkot wiertarek.
Ta pokoleniowa przeprowadzka nie byłaby zapewne możliwa, gdyby nie Polacy. Nowi Szwedzi są znacznie bardziej zapracowani niż ich rodzice. Nie mają czasu, żeby użerać się z rzemieślnikami, których w dodatku brakuje. Ci, co są, cenią się niebywale, a i państwo obciąża ich pracę wysokimi podatkami. Sztokholmski dziennik „Expressen” wyliczył niedawno, że „szwedzcy rzemieślnicy wykonują pracę, która zabiera im dwa miesiące, i domagają się za nią dwustu tysięcy, podczas gdy Polacy robią to samo w trzy tygodnie i biorą pięćdziesiąt tysięcy koron”.
Polacy pracują w Szwecji nie od dziś. Kiedy nikt u nas jeszcze nie marzył o wejściu do Unii, dziesiątki tysięcy polskich rzemieślników, robotników rolnych, zbieraczy jagód, pań do sprzątania i opieki nad dziećmi już zarabiało cenione w kraju dewizy na szwedzkich saksach.