Pierwsze próby odbywali we wspólnej kuchni, w akademiku – w nocy, gdy ustało już wszelkie studenckie gotowanie. Był 1988 r. w niczym niezapowiadający zbliżającego się przełomu. Paszporty nie leżały w szufladach u obywateli, tylko w wiadomym urzędzie, po wizy stało się często całe noce. – Nazwałem teatr Biurem Podróży z rozpaczy – mówi Paweł Szkotak, jego założyciel i lider. – Chciałem stworzyć miejsce, gdzie będziemy podróżować w wyobraźni, niezależnie od tego, czy nam dadzą paszporty i wizy, czy nie. Z całą pewnością nikt wtedy, podczas tych kuchennych prób, nie potrafił przewidzieć, że przez piętnaście lat odwiedzą wszystkie kontynenty, zagrają w 37 krajach świata, zdobędą wiele nagród i sporą sławę. – Cały pomysł – mówi Szkotak – polegał na tym, żeby funkcjonując jako teatr jednocześnie cały czas uczyć się i rozwijać. To cud, ale się udało. Przez kilka miesięcy ćwiczyli w sławnym Odin Teatret Eugenio Barby nieeuropejskie (przede wszystkim wschodnie) techniki teatru, zetknęli się z najsłynniejszymi reformatorami współczesnej sceny: z Piną Bausch, z Peterem Brookiem, z Robertem Wilsonem. W Bogocie grali dla 7 tys. widzów – jak na zawodach sportowych (i widownia reagowała jak na meczu), w Brazylii mieli okazję obserwować sławny obrzęd candomblé, kiedy bogowie zstępują w ciała tancerzy pogrążonych w transie. – Będzie o czym opowiadać wnukom – śmieje się trzydziestoośmioletni dziś reżyser.
Z okazji jubileuszu festiwal Malta, z którym Biuro Podróży związane było od początku, zorganizował mu swoistą retrospektywę: przegląd wszystkich premier pozostających w repertuarze.
Bardzo orwellowskie w tonie jest najnowsze przedstawienie Biura Podróży; już sam tytuł: „Świniopolis” kojarzy się z „Folwarkiem zwierzęcym”.