Jeden z uczestników Konwentu porównał dzieło do balonu. Nie napełnimy go powietrzem do końca, to nie poleci, ale jeśli dodamy choć jeden atom za dużo, pęknie. Na plenarnej sesji mało było ludzi, którzy by się nie cieszyli, że ponad półtora roku roboty tak się kończy. Naturalnie, byli mniej i bardziej zadowoleni, a nawet – w wyraźnej mniejszości – surowi krytycy w stylu duńskiego populisty Jensa-Petera Bonde. Okazywano też mniejszą czy większą wdzięczność prezydium Konwentu, a zwłaszcza jego przewodniczącemu. Valery Giscard d’Estaing prowadził prace twardą ręką, wszak działano metodą niezwykłą: ciągłego uzgadniania nieraz bardzo rozbieżnych stanowisk, oczekiwań, interesów, słowem – ucierania konsensu. Bez żadnych głosowań, za to pod presją czasu i początkowej lawiny poprawek i kontrpropozycji. To Giscard miał ostatnie słowo: on ustalał, czy w danej sprawie Konwent osiągnął już porozumienie.
Nowy traktat rzymski
Wbrew pozorom, taką metodą pracy Giscard zdobył sobie uznanie i szacunek. Na sesji finalnej, w historyczny piątek 13 czerwca, francuski mandaryn odbierał niewymuszone przecież gratulacje i podziękowania od niemal wszystkich mówców, od lewicy przez liberałów po prawicę. Żółw okazał się szybszy od zajęcy! – żartował Litwin Algirdas Gricius – przesłanie jest jasne – więcej Europy! Wtórował mu Słoweniec Alojz Peterle: Dziś nie jest żaden czarny piątek; to jeden z najwspanialszych dni w historii.
Ponad stu przedstawicieli 28 państw (15 UE, 10 kandydatów, którzy podpisali niedawno w Atenach traktat akcesyjny, Rumunia i Bułgaria, które mają wstąpić do Unii najpóźniej w 2009 r., oraz wciąż nie tracąca nadziei Turcja) dobrano według klucza: delegacja rządowa (u nas Danuta Hübner, minister spraw europejskich), delegacja parlamentu narodowego (Józef Oleksy, Edmund Wittbrodt), delegacja Parlamentu Europejskiego, obserwatorzy.