Krynica Morska, licząca mniej niż 1200 stałych mieszkańców, gdy przygrzeje letnie słońce, przyjmuje 25 tys. gości. W zamieszkanych przez 154 osoby Dębkach przy dobrej pogodzie i w weekendy bawi 15–20 tys. osób dziennie, a 10 tys. to prawie norma. W ubiegłym roku nad Bałtykiem urlop spędziły cztery miliony Polaków i milion cudzoziemców. W tym roku – mimo odstręczająco chłodnej pierwszej połowy lipca – nie powinno być gorzej. Nad morzem czeka 200 tys. miejsc noclegowych, z czego dwie trzecie w obiektach sezonowych różnej jakości – od kwater prywatnych po kempingi. I przede wszystkim – ludzie czekają na sezonowy zarobek, z którego przyjdzie żyć długie miesiące. Według Instytutu Turystyki, Polak średnio podczas urlopu w kraju wydaje 374 zł, a cudzoziemiec 132 dol. Nad morzem za te pieniądze trudno się utrzymać. A więc szacunkowe 1,5 mld zł rocznych przychodów z turystyki należałoby pomnożyć przynajmniej przez dwa i dodać do tego olbrzymią szarą strefę, która nie podlega ewidencji (patrz „Złote na szaro” s. 8). Ustka zebrała w zeszłym roku z opłaty klimatycznej 170 tys. zł. Co oznaczałoby, że w sezonie przebywało tam średnio 2,5 tys. turystów dziennie, gdy w rzeczywistości było ich 60-70 tys.
To wielki zastrzyk, ale przeważnie trafia do prywatnej kieszeni. Widać to wyraźnie po nowych inwestycjach: to co prywatne i w mniejszej skali, przede wszystkim gastronomia – kwitnie. To co komunalne, co w gestii lokalnych władz i większych inwestorów – nadal kuleje. Takie jest dominujące wrażenie z naszej podróży od graniczącego z Niemcami Świnoujścia po sąsiadujące z obwodem kaliningradzkim Piaski na Mierzei Wiślanej. Odwiedziliśmy po drodze wszystkie miejscowości, w których są kontrolowane przez państwową inspekcję sanitarną kąpieliska morskie.