Oswoiliśmy się już z myślą, że Polaków dzielą preferencje polityczne, stosunek do spraw społecznych (na przykład aborcji) i wyznawanych wartości. Okazuje się jednak, że jeden z zasadniczych i najgłębszych podziałów dokonuje się w sferze kultury. Badania przeprowadzone w końcu ubiegłego roku przez Instytut Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej potwierdzają, że do jakiejkolwiek lektury przyznaje się 56 proc. Polaków; reszta wykazuje kompletny brak takich aspiracji. Spośród osób, które interesują się literaturą, zaledwie co dziesiąta czyta miesięcznie trzy i więcej książek (łącznie z broszurami), niemal połowa poprzestaje na czterech, pięciu rocznie. Tylko co ósmy Polak ma choćby niewielki domowy księgozbiór.
W 2002 r. choćby jedną publikację nabyło nie więcej niż 37 proc. rodaków, przy czym przeważającą część zakupów stanowią pozycje kupowane z musu, czyli podręczniki szkolne. Zaledwie jedna piąta to „coś innego”.
Co znamienne, ta degradacja dokonała się w III Rzeczypospolitej. W PRL, gdzie książka była symbolem prestiżu społecznego, przeciętny nakład wynosił 30 tys. egzemplarzy (dziś dziesięciokrotnie mniej). Encyklopedie i poważniejsze pozycje sprzedawano na talony i subskrypcje. Bestsellery zdobywano spod lady, dzięki łaskawości znajomej z księgarni. Słynna seria iberoamerykańska czy złota klasyka wydawana przez PIW napawały posiadacza dumą, stanowiąc namacalny dowód jego przynależności do elity. Z czasów stanu wojennego pamiętamy meblościanki wypełnione kiepskimi i rozpadającymi się po pierwszym czytaniu wznowieniami, ironicznie mówiono nawet, że półka z książkami przypomina ołtarzyk inteligenta, który wprawdzie ładnie wygląda, ale rzadko odprawiane są przy nim modły, czyli rzadko się z niego korzysta. Może to był snobizm – ale dobry.