Kim był José Ortega y Gasset? Filozofem? Socjologiem? Politycznym prorokiem? Może wszystkim tym naraz. Sto lat temu ze zgrozą patrzył na Hiszpanię pogrążającą się po przegranej wojnie z Ameryką (1898 r.). Potem z wściekłością patrzył na Europę, która po I wojnie znów zsuwała się ku anarchii, dyktaturze i zbrodni. Patrzył głęboko, szeroko i przenikliwie, by zrozumieć, dlaczego.
Wśród geniuszy epoki nie on jeden po stu latach odzyskał walor aktualności. Marks o globalizacji, Nietzsche o gnuśnym ostatnim człowieku, Weber o kulturowych korzeniach gospodarki pisali z grubsza to, co dziś znów odkrywamy w otaczającym nas świecie. Powtarzalność myśli i wątków nie jest przypadkowa. Nawet jeżeli nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki, to można wiele razy osiąść na tej samej mieliźnie i tonąć w tym samym wirze.
Ortega nie był największym myślicielem epoki, ale był wielkim pisarzem. Nie miał nużącej solidności Webera, dygresyjnego rozwichrzenia Marksa ani słowotoku Nietzschego. Zionął wielkimi wizjami pełnymi diagnoz, analiz i przestróg. Wyrazistymi i emocjonalnymi, ale ugruntowanymi w wykształceniu zdobytym na najlepszych wówczas niemieckich uniwersytetach i w myślach wyczytanych u czołowych umysłów epoki – Diltheya, Heideggera, Spenglera, Unamuno.
„Bunt mas”, swoją najważniejszą książkę, wydał w 1930 r. W pół drogi między wielkimi katastrofami dziejów: po zwycięstwie bolszewików w Rosji i przed II wojną światową. Pisał ostro. Obrażał ogół. Pluł żółcią. Ale gdy wiemy, co stało się później, trudno czynić mu z tej ostrości zarzut. Wył jak pies szarpiący się na łańcuchu, by zbudzić pijanego pana, beztrosko drzemiącego w tlącym się już domu. Opisywał narastanie katastrofy kolosalnych rozmiarów. Skóra cierpnie, gdy czytając go dzisiaj, odnosi się wrażenie, że pisze o naszym świecie.