W początkach nowej Rzeczpospolitej można było jeszcze tę skłonność do dystansowania się wobec kultury tłumaczyć urazem po PRL, kiedy polityka, to znaczy jedyna partia, zajmowała się kulturą aż nadto. (Czy dziś młodzi reżyserzy uwierzą, iż kiedyś każdy film ich starszych kolegów cenzurowały władze w Komitecie Centralnym partii?). Ale nastała tzw. normalność, a polityka przywykła żyć poza kulturą i dobrze jej z tym.
Kiedyś na tych łamach analizowałem metaforykę stosowaną w publicznych wystąpieniach. Okazało się, że nasi politycy z reguły nie odwołują się do porównań literackich, unikają cytatów i skojarzeń kulturowych, chętnie natomiast posługują się na przykład językiem zapożyczonym z instrukcji obsługi samochodu. Terminy używane przez woźnicę powożącego furmankę też nie są im obce. Z czego można by wysnuć naprawdę niewesoły wniosek, że świat kultury z całym bogactwem idei i wartości wydaje się politykom nieprzydatny, co jednak świadczyłoby źle nie o kulturze, lecz o polityce.
Niech nas nie mylą pojawiające się ostatnio informacje o politykach samorządowych wykazujących gwałtowne zainteresowanie sprawami sztuki – najnowszy przykład to zamęt wokół łódzkiego Teatru Nowego – bo najczęściej nie o sztukę bynajmniej tam chodzi. Spór wokół łódzkiej sceny nie dotyczy przecież spraw repertuarowych, wszyscy mówią, przynajmniej oficjalnie, o potrzebie kontynuacji myśli Kazimierza Dejmka, w bliskiej przyszłości oficjalnego patrona sceny. Kto ma być tym kontynuatorem? – oto jest pytanie, na które prezydent miasta Jerzy Kropiwnicki zna odpowiedź, jego zdaniem, jedynie słuszną.
Nic nie miały do powiedzenia stowarzyszenia twórcze, z zasłużonym Związkiem Artystów Scen Polskich na czele. Nie robiły na Kropiwnickim wrażenia listy podpisywane przez artystów ze znaczącymi nazwiskami ani ich solidarny przemarsz ulicą Piotrkowską.