Tytuł najnowszego tomiku poetyckiego Ewy Lipskiej – „Ja” – jest tyleż oczywisty, co prowokujący. Oczywisty – bo przecież tak zwane realia wymuszają na nas przyjmowanie postawy egoistycznej, jeśli tylko mamy jakoś przetrwać w świecie, gdzie dominują wartości materialne i ceniony jest pragmatyzm. A kto nie umie udatnie zadbać o siebie, ląduje prędko na marginesie głównego nurtu życia. Ale za egoizm, egocentryzm i egotyzm trzeba, według Lipskiej, zapłacić jednocześnie wysoką i gorzką cenę w walucie absolutnie niewymienialnej. Jest to waluta uczuć, emocji oraz duchowych przeżyć. Pewnie dlatego jednym z najczęściej powtarzających się słów w tej skromnej objętościowo (tylko 23 wiersze!), ale nadzwyczaj elegancko wydanej książeczce, jest „miłość”. I tu zaczyna się prowokacja ubrana w maskę ironii, tak zresztą przez poetkę lubianą. Odpływ altruizmu, jaki obserwujemy na każdym kroku, zbytnie skoncentrowanie się na sobie uniemożliwia bowiem człowiekowi prawdziwe przeżycia. Gloryfikując pozornie i prześmiewczo nasz nowy wspaniały świat Lipska opisuje w istocie ruinę życia wewnętrznego. Miłość, mimo iż niby najważniejsza („Numer jeden”) ulega rutynie codzienności („Karta gwarancyjna”), poddaje się grozie („11 września 2001), traci na niepowtarzalności („Nasz komputer”), więdnie w gąszczu pustosłowia („Kombatanci miłości”), wreszcie zanika („A jednak miłość” – cóż za ironiczny tytuł!).
Lipska chętnie sięga po rekwizyty współczesnej kultury masowej czy też gadżety cywilizacji technicznej (w wielu utworach pojawia się komputer jako już nieodłączny kompan naszej pracy, zabaw i życia osobistego), by unaocznić nowy wymiar egzystencjalnego tragizmu, jakiego doświadczamy.