W tych dniach Niemcy świętują dwustulecie śmierci Fryderyka Schillera. To tak, jakbyśmy właśnie obchodzili rok Słowackiego. Zatem przez niemieckie media przechodzi fala okolicznościowych szkiców o ojcu niemieckiego idealizmu – wraz ze współczesnymi odwołaniami. Wśród nich rozważania bardzo niemieckiego problemu: kiedy bohaterowie „Zbójców” – szlachetni terroryści – stają się bandytami, i to nie kiedyś, w XVIII czy XIX w., lecz całkiem niedawno. Ot, choćby taka Ulrike Meinhof i Andreas Baader z lewackich Czerwonych Brygad. A z drugiej strony: kiedy markiz Poza z „Don Carlosa” przestanie błagać księcia o wprowadzenie wolności słowa i przestanie być spętany niemiecką niemocą rewolucyjnego protestu? I znów nie chodzi o papierowe postaci z XVI czy XVII w., lecz o zachowanie się Niemców wobec totalitaryzmów XX w. To tak, jak gdybyśmy hamletyzującego Kordiana przymierzyli do stanu wojennego w 1981 r.
Rocznice zwykle mijają bez śladu, ale fundamentalne wątki kultur narodowych pozostają, ciągnąc się w różnych odmianach przez pokolenia. Nawet jeśli twórcy nie zawsze zdają sobie sprawę z tego, że naśladują klasyków. W postmodernistycznym kalejdoskopie kolorowe szkiełka pogruchotanych mitów układają się – w literaturze, teatrze i filmie – we wciąż nowe, nieobowiązujące, wzorce.
Był taki moment w powojennej rzeczywistości zachodnioniemieckiej, że markiz Poza przestał prosić zwierzchność o cokolwiek i przystał do Zbójców. Ci jednak – jak bracia Moor u Schillera – nie byli tak do końca pewni swego. A teraz niemiecki buntownik wraca jako cień literacki czy filmowy, zastanawiając się nad sensem swej rewolty.