Fryzjerzy i kosmetyczki nie wyjdą z nożyczkami na ulice, żeby na znak protestu zablokować Warszawę. Kilkakrotnie paraliżowali wcześniej miasto taksówkarze, ale niewiele im to pomogło – musieli zainstalować w samochodach kasy fiskalne. Od pierwszego maja obowiązek ten dotyczy, obok fryzjerów i kosmetyczek, właścicieli dworcowych przechowalni bagażu, parkingów, zakładów fotograficznych, boją się go także kina i teatry. Budzi to w tych grupach zawodowych wielkie emocje. Najczęściej wysuwanym argumentem jest cena kasy – od jednego do kilku tysięcy złotych – choć połowę wydatku na ten zakup ma zwrócić państwo (taksówkarzom zwracało aż 79 proc. wydanej sumy). Jednak nawet połowa ceny to dla wielu spory wydatek. Tak naprawdę chodzi jednak o coś zupełnie innego. Kasa rejestrować ma wszystkie obroty przedsiębiorcy, które do tej pory częściowo mógł bezkarnie przed fiskusem ukrywać, zmniejszając swoje obciążenia podatkowe. Teraz wielu obawia się, że będą musieli płacić więcej.
Wszyscy jesteśmy ich klientami. Wiemy, że jeśli stanowczość fiskusa jest uzasadniona i kasy zlikwidują szarą strefę, to może się okazać, że za strzyżenie czy wypożyczenie nart przyjdzie nam płacić więcej. Mimo to protesty taksówkarzy nie cieszyły się społecznym poparciem. Olbrzymia większość z nas płaci podatki i chciałaby, żeby ten obowiązek dotyczył naprawdę wszystkich. Jednak zmuszanie do zakupu kasy fryzjera w Lubartowie, właściciela kina w Pabianicach czy dworcowej przechowalni w Koluszkach nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością społeczną, w imię której tak chętnie podnosi się podatki. A nawet mocno się z nią kłóci.
Obowiązek zakupu kas fiskalnych nadal nie dotyczy bowiem na przykład adwokatów i lekarzy prowadzących prywatne praktyki.